niedziela, 9 listopada 2014

Kiedyś - część szósta



XVIII
            Grzmot i błyskawica obwieściły twoje ostatnie przybycie. Do wnętrza Stodoły wpadła fala deszczu, siekącego nasze twarze niczym setki pejczy. Stałeś przez moment w wejściu rozświetlonym białym światłem – czarna, nieruchoma postać w bladej masce. Ogarniałeś spojrzeniem Duży Pokój, tradycyjnie, aby sprawdzić, czy wszystkie jesteśmy na miejscu i aby odnaleźć tę, która mogła być już gotowa. Upewniałeś się. Musiałeś wiedzieć, w końcu sprawowałeś nad nami niepodzielną władzę.
            Zostawiłeś otwarte drzwi. Gwiazdy płonęły jaśniej niż zwykle, choć widziałam tylko chmury na mrocznym niebie. Płonęły mi w głowie, gdzie wciąż huczał zachód. Huk, płomień, wrzask Debbie, taką dostałeś oprawę dźwiękową.
            – Gdzie ostatnia? – spytałeś.
Pozostałe stały bez słowa.
            Ścisnęłam w dłoni to, co przechowywałam od kilku dni. Kochałam ten ucisk, ten ciężar. Nie potrafiłam kochać, lecz kochałam.
            Przepełzłam zza jednego pudła za drugie. Zauważyłeś ruch, bo sam poruszyłeś się nieznacznie.
            – Gdzie jesteś, mała zdziro?
Dałam susa w snopki słomy i wczepiłam długie, połamane paznokcie w drewnianą ścianę stodoły, aż popłynęła krew. Zaczęłam się wspinać, przytrzymując się gwoździ i belek, wspinać jak pająk aż po więźbę. Słyszałam strzelające stawy, widziałam swoje kości pod cienką skórą i czułam drzazgi wchodzące boleśnie pod paznokcie. Pachniało deszczem i mokrym drewnem. Koła wozu wiszące na ścianie, grabie i inne graty służyły mi za drabinę. Nie wiedziałam, po co to robię. Chyba chciałam po prostu spojrzeć na ciebie z wysoka, po raz pierwszy na górze, ponad tobą. Byłeś taki malutki, ojcze. Mogłabym cię zdeptać swoją rachityczną, sękatą stopą. Czułam się bardziej obłąkana niż kiedykolwiek.
W zębach trzymałam sierp. Ciążył i ranił policzek, po którym spływała ciepła posoka. Spojrzałeś wyzywająco i wiem, że widziałeś swoje odbicie w krzywym zwierciadle, bałeś się. Agnes patrzyła z niedowierzaniem, Debbie przestała płakać, Maleństwo otworzyło szeroko usta, a ja… byłam WOLNA.
– Złaź, ty dziwko!
Nie chciałam schodzić. Stąd widziałam wszystko wyraźniej niż kiedykolwiek. Muskałam błyskawicę, tańczyłam z gromem, mogłam dotknąć wszechświata, miałam diabła za skórą i czułam się cudownie. Chciałam jeszcze popatrzeć. A potem zrobić to, co miałam do zrobienia. Z wysoka mogłam idealnie ocenić sytuację, wybrać miejsce, w którym mnie dopadniesz i znaleźć się tam w mgnieniu oka.
            – Nie chcesz zleźć? Dobrze.
Chwyciłeś Agnes, rzuciłeś nią o podłogę, rozpiąłeś spodnie i…
            …i spadło na ciebie Maleństwo. W tym samym momencie, co ja. Zakotłowało się, zakłębiło. Ja, Agnes, Maleństwo i ty. A reszta stała i patrzyła.
            Ściskałam sierp i nie puszczałam. Zraniłam Maleństwo, zraniłam Agnes. Obie krwawiły. Ciebie nie tknęłam. Czułam dojmujący ból w szczęce. Plątanina rąk i nóg, włosów i twarzy, jakby cały świat wpadł w młyńskie koło i wszystko wirowało, ruszyło w szaleńczy tan. Odepchnąłeś Maleństwo i Agnes, zostaliśmy sami. Chwyciłeś mocno moje nadgarstki i przycisnąłeś do podłogi. Miałam halucynacje, widziałam twoją twarz w najprzeróżniejszych wersjach: jako szalonego króla, jako błazna, jako kobietę i dziecko, jako siebie samą.
            Naplułeś mi w oczy, a jedną ręką próbowałeś wyrwać sierp z ust. Zamachnęłam się głową i drasnęłam cię w policzek. Rąbnąłeś mnie w czoło, aż zobaczyłam mroczki przed oczami i na moment straciłam władzę nad ciałem, nie na tyle jednak, by wypuścić sierp.
            Wtem z odsieczą przybyły Maleństwo i Debbie Crow. Wskoczyły ci na plecy, szarpiąc, gryząc i kopiąc. Maska odsłoniła połowę twarzy i szaroniebieskie oko. Wiedziałam, że patrzę na świat tym samym wzrokiem.
            Chwyciłeś dziewczynki obiema rękami i ze zdumiewającą siłą cisnąłeś o podłogę. Agnes próbowała pomóc, lecz kopniakiem rzuciłeś dziewczynę na ścianę. Osunęła się bezwładnie. Cori i Lucy siedziały w kącie i płakały. Podniosłeś Maleństwo i Debbie za włosy, po czym raz za razem waliłeś ich głowami o stół, kałuże krwi, dużo krwi, wszędzie krew, chrupnięcia pękających czaszek w uszach…
            Wstałam chwiejnie, omiatając spojrzeniem pole walki. Klęczałeś nad nieruchomymi ciałami dwóch najmłodszych córek. Debbie Crow miała szyję wykręconą pod nienaturalnym kątem, niczym sowa, oraz oczy rozwarte szeroko i zupełnie martwe. Maleństwo leżało bezwładnie na słomie z głową, która już nie wyglądała jak głowa, raczej jak różowo-czerwona miazga. Włosy lśniły wokoło, również ubabrane czerwienią, potargane.
Ruszyłeś ku przerażonym Cori i Lucy, kiedy wrzasnęłam dziko, wzięłam sierp w obie ręce i skoczyłam z furią naprzód.
Skok trwał całą wieczność. Spoglądałeś przez ramię zszokowany, gdy leciałam w powietrzu, myśląc, jak bardzo byłeś okrutny i paskudny, co wyzwoliło pragnienie zadawania bólu.
Powolny zamach. Krzyk… nas obojga.
Pamiętałam cały ból, jakiego doświadczyłyśmy. Gwałcone Agnes i Victorię. Bicie i upokorzenia. Pamiętałam, jak bardzo pragnęłam umrzeć i jak desperacko dzierżyłam rzeczywistość w chudych dłoniach. Doświadczałam na nowo wszystkich torsji o północy, od której wzięłam swe nazwisko. Miałam przed oczami umierającą Victorię. Widziałam trojaczki, które własnoręcznie udusiłam poduszką, jedną po drugiej, bo Agnes nie dała rady.
            Byłeś zwierzęciem i trzeba cię było zarżnąć jak zwierzę.
            Grzmot rozebrzmiał nieopisanym trzaskiem, jakby ktoś zmiażdżył kupę drewna. Cięłam na odlew przez kark i łopatkę, zatrzymałam się na wysokości nerki. Krew chlusnęła mi w twarz, żyły na skroniach pulsowały. Źrenice na przemian rosły i malały. Podniecona twoim rykiem, zadałam kolejny cios, w drugą stronę, rysując na wielkich, mięsistych plecach czerwony znak „X”. Spomiędzy rozciętego materiału koszuli sterczały siwe, kręte kłaki, posklejane ciemną posoką.  Padłeś na słomę, krzycząc z bólu, a ja się śmiałam, bo byłam szczęśliwa. W tym momencie przestałam być dzieckiem. Hej! Gawiedzi! Patrz i nasyć oczy, bowiem Ofelia Midnight właśnie przeszła inicjację, wkroczyła w dorosłość.
I zemdlała.
XIX
            – Ofelio! Ofelio, proszę, wstawaj!
Otworzyłam gwałtownie oczy. Anges potrząsała moimi ramionami, a na jej twarzy malowały się jednocześnie przerażenie, szok, rozpacz i radość. Nie sądziłam, by ktokolwiek mógł znieść podobny natłok sprzecznych uczuć, ale Agnes była silna i potrafiła wszystko racjonalnie wyjaśnić.
            Gdzieś w tle coś trzaskało podobnie do ogniska.
            Wstałam, spojrzałam pod nogi i zobaczyłam ojca leżącego w kałuży krwi, tuż obok trupów Maleństwa i Debbie. Miał rozcięte czoło i dopiero teraz spostrzegłam, że nieopodal spoczywa ciężka deska.
            – Ogłuszyłam go – wyjaśniła Agnes. – Teraz uciekamy. Bliźniaczki już są przy tratwie.
            – Nie! – zaprotestowałam, wyrywając się ciągnącej ku drzwiom siostrze. – Nie, muszę go dobić!
            – I tak umrze – przekonywała Agnes. – Chodź, proszę…
            – Musi zdechnąć teraz!
            – Ofelio. Wyspa się pali. Piorun uderzył w wiąz przy brzegu, drzewo przygniotło jego łódkę. Nie ucieknie stąd.
Zamarłam. Zatem znałam już źródło usłyszanego wcześniej hałasu.
            – Spłonie?
            – Spłonie.
            – W takim razie idziemy.
Wybiegłyśmy na zewnątrz. Burza rozszalała się na dobre, dął okrutny wicher. Wielki wiąz leżał na brzegu, zasłaniając łódkę ojca rozłożystymi, liściastymi gałęziami i płonął jasno, a pożoga powoli zaczynała rozpełzać się po krzewach i trawie, niemal liżąc ścianę stodoły. Już niedługo, pomyślałam. Już niedługo.
            Spojrzałyśmy sobie w oczy. Dojrzałam płomienie w oliwkowych tęczówkach Agnes. Uśmiechała się, choć policzki miała mokre od łez. Odwzajemniłam uśmiech. Wystarczyło tylko wsiąść na tratwę, chwycić przygotowane wcześniej kije i powiosłować na drugi brzeg. Brzmiało prosto, lecz nie łudziłyśmy się, że takie okaże się w istocie. Stałyśmy niemal w oku cyklonu, rozbuchana ulewa w połączeniu z błyskawicami i wiatrem zmieniły Rzekę w kocioł białej piany.
            Cori i Lucy siedziały skulone i objęte wśród traw z wielkimi, przerażonymi oczyma. Drżały, nie wiedzieć czy z zimna, czy ze strachu. Na brzegu rzeki leżała tratwa. Przełknęłam ciężko ślinę. Tratwę przygotowano dla sześciu sióstr, wsiadały tylko cztery.
            Weszłyśmy na nią, pochwyciłyśmy kije i odepchnęłyśmy się od brzegu. Nie miałyśmy wielkiego bagażu, jedynie trochę zimnego, ugotowanego kurczaka, ostatniego, jaki pozostał w kurniku. Zaciskałam palce na brzegu tratwy, spoglądając przez ramię. Lewa połowa Stodoły stanęła w płomieniach. Niedługo miała się cała zmienić w ogromną pochodnię, my jednak będziemy już daleko.
            Wzburzona woda robiła z tratwą, co chciała. Nie mogłyśmy utrzymać kursu, wkrótce zniosło nas na odległe, nieznane tereny. Ledwie potrafiłam dojrzeć płonącą Stodołę. Dostawałam choroby morskiej i raz za razem wymiotowałam za burtę, cała drżałam i po chwili musiałam oddać wiosło Cori, która przejęła moją rolę, pozwalając mi paść na brzuch, wytknąć głowę poza drewnianą krawędź i zwracać kwas do woli. Oczy uciekały w głąb oczodołów, nie potrafiłam zachować przytomności. Każda komórka ciała krzyczała o wytchnienie, rażona okropnym bólem. Nie mogę znów zemdleć, myślałam. Wpadnę do wody i utonę… wpadnę… i… utonę…
Wszystko działo się tak szybko. W jednej chwili widziałam Agnes, tytanicznym wysiłkiem spychającą tratwę na właściwy kurs. W następnej przez pole widzenia przemykały długie, platynowe włosy Cori lub Lucy.
            Właśnie wyplułam ząb, kiedy usłyszałam paniczny wrzask starszej siostry:
            – LUCY!
Uniosłam się na drżącym łokciu. Na tratwie pozostały tylko trzy z nas: Agnes z wiosłem, Cori rozpaczliwie sięgająca gdzieś poza krawędź i ja. Miałam wrażenie, że wśród spienionych wód Rzeki ujrzałam błysk platynowych włosów.
Nigdy dotąd nie widziałam u Cori takiego wyrazu twarzy. Zaciskała sine wargi, oczy miała wielkie jak spodki, a z gardła dobywał się niemy krzyk.
            Jasnowłosa dziewczyna, młoda kobieta, spojrzała na Agnes i na mnie, a w jej wzroku było coś, czego się przestraszyłam. Uniosła dłoń w geście pożegnania.
Wskoczyła we wzburzone fale.
            – NIE!
Agnes chciała rzucić się za nią, lecz zdążyłam chwycić ją za ramiona i wciągnąć z powrotem na tratwę. Ta z kolei, przeciążona z jednej strony, przez kilkanaście jardów chwiała się i przechylała, by na koniec  wywinąć kozła. Przygniotła nas, trzymające się mocno za ręce. W płucach czułam lodowatą wodę. Nie mogłam wypłynąć, nie miałam sił. Szłam na dno. Czułam, jak Agnes niemal wyszarpuje mi ramię ze stawu, jak wciąga na tratwę, po czym przywraca jej względną równowagę.
            Straciłam dwie siostry, ledwie to dostrzegłszy. Zostałyśmy same.
            To były ostatnie myśli, jakie zaświtały w moim zamroczonym umyśle, nim na powrót opadłam w nicość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz