XII
Od tej chwili już wszystko dzieje
się bardzo, bardzo szybko, jakby ktoś podpiął wydarzenia do ogona uciekającemu
kotu, choć przecież za tamtych lat nigdy nie widziałam kota. Żadna z nas nie
widziała kota. O psach też tylko czytałyśmy, książki stanowiły nasze okno na
świat.
Charles Dickens, siostry Brontë, William Makepeace Thackeray, George
Eliot, Alfred Tennyson, Robert
Browning, Elizabeth Barrett Browning, Lewis
Carroll, Edward Lear. To oni byli naszymi duchowymi rodzicami.
Oni nas ukształtowali i pozwolili poznać rzeczywistość. Do końca życia będę się
śmiała w głos z głupoty ojca, że nie sprzątnął ze Stodoły tych wszystkich
książek, zanim nas w niej zamknął. Raz nawet chichotałyśmy z tego z Maleństwem.
Siedziałam właśnie na skrzyni pełnej wyświechtanych, czytanych dziesiątki razy
tomów, kiedy ujrzałam w lśniącym letnim słońcem prostokącie drzwi główkę
Melody. Podniosłam na nią nie całkiem rozbudzone oczy, uśmiechnęłam się
nieprzytomnie i przywołałam dziewczynkę palcem.
– Chodź –
powiedziałam. – Chodź, mała, chodź, coś ci powiem, ale tylko tobie i nikomu
innemu. Chodź.
Podeszła
śmiało. Nie bała się niczego, nawet najczarniejszych wieści, nie bała się też
mojego obłąkańczego wyrazu twarzy, z powodu którego reszta sióstr traktowała
mnie z rezerwą.
– Co? – spytało obcesowo Maleństwo.
– On – wskazałam kciukiem drzwi,
jakby ojciec czaił się tuż za nimi – zostawił tam to wszyyyyystko. – Objęłam
gestem piętrzącą się, wielofuntową masę papieru, pachnącą słodką stęchlizną. –
Zostawił, bo nie pomyślał. Rozumiesz, Maleństwo? NIE POMYŚLAŁ.
– O czym? – spytało, włażąc mi na
plecy, choć miało już czternaście lat.
– No wiesz. Że będziemy tak chciały.
– Jak?
– Tak żyć. Jak ci stąd. Z książek.
Wiesz, że gdybyśmy ich nie miały, to nie wiedziałybyśmy, że da się inaczej?
Wiesz, mała?
– Rety!
– Rety, rety. Głupi jest. Głupi jak
mój paluch u nogi, a wiesz, że nie obcinam paznokci i są szpetne jak on!
Nie
miało to w zasadzie nic wspólnego ze sprawą, nawet nie było zabawne (wręcz
idiotyczne) ale przez dobre pięć minut śmiałyśmy się do rozpuku z mojego
ohydnego palucha. Ja i Maleństwo potrafiłyśmy się natrząsać z byle powodu i
nikt nie wiedział właściwie, z czego się śmiejemy. Tak było i tym razem: kucałam
skulona na krawędzi skrzyni, bosa i brudna, a ona łamała mi ramiona swoim
wątpliwym ciężarem i chichrałyśmy się niczym trzylatki wycinające jakiś
złośliwy numer. Szczerzyłyśmy obie zęby, jednakowo krzywe i nieładne, choć jej
trochę bielsze, i mrużyłyśmy oczy, z których ciekły łzy rozbawienia. Tylko
wówczas uśmiechałam się bez skrępowania.
Maleństwa brakowało mi najbardziej,
kiedy już wymazałam z pamięci Stodołę. Ale musiałam.
XIII
–
Ona…
–
Milcz! – wrzasnąłeś.
–
Ale… proszę posłuchać…
–
Czego? Twojego durnego gadania? Nie wiecie, co macie zrobić, tępe kobyły?
Zabierzcie ją gdzieś i zakopcie, a tamtą trójkę chowajcie tutaj albo
odstrzelcie, nic mi do tego. To wasze.
–
Ojcze.
–
Czy nie powtarzałem po stokroć, że macie mnie tak nie nazywać? Jestem panem.
Waszym panem. A to truchło w komórce ma zniknąć, Agnes, i jeśli tego nie
załatwisz, jeśli będzie tutaj następnym razem leżało i gniło, to przysięgam, że
zjesz je na surowo. I nie bucz, Agnes, bo dostaniesz wciry.
Nie bucz. To było twoje stałe określenie
na płacz. Buczenie.
Jak
powiedziałeś, tak biedna Agnes zrobiła. Pozbyła się ciała Victorii Beauty i niemal
żadna z nas nie wiedziała, co się z nim stało. Tylko ja, kiedy obudziłam się
nocą na kalenicy dachu Stodoły, ujrzałam w mroku kształt przypominający jej ugięte
plecy, długi cień przywodzący na myśl łopatę i pecynę ciemności, która
naturalnie tylko wyglądała na zwłoki Victorii Beauty. I jedynie obiło mi się o
uszy szuranie łopaty o grunt i miękki odgłos opadającej ziemi.
Lecz
płaczące o żywot trojaczki w komórce głośnym wrzaskiem zapewniały świat o swej
realności. I wiesz co, tatku? Wszystkie były twoje.
*
Później
długo nie przychodziłeś. Od dnia porodu cię nie widziałam, ale to dobrze –
dobrze dla ciebie, bo nie ręczę za własne czyny. W chwilach, kiedy ogarniała
mnie furia, stawałam się zdolna do nadzwyczajnych, często nadludzkich wyczynów.
W moje chude ramiona wstępowała szatańska siła, a w oczach – siostry mogłyby
zaświadczyć – lśniła iście demoniczna wściekłość. Cała należałam do piekieł,
razem ze swoim gorejącym sercem. Szkoda tylko, że nigdy nie płonęło miłością,
której nie potrafiłam okazywać.
Moja głowa natomiast stała się równie gorąca,
co nienawiść w głębi duszy. Owładnęła mną całą i znajdowała ujście w
najprzeróżniejszych sytuacjach. Cori i Lucy wprost nie miały ze mną życia –
wiecznie udręczone, straszone i ganiane po stodole, niekoniecznie w pokojowych
zamiarach. Agnes rzucała mi od czasu do czasu zmartwione spojrzenie, lecz nie
robiła nic, jak gdyby czekając na odpowiedni moment. Ona jedna wiedziała, kiedy
nadchodzi burza i że rozsądnie jest ją przeczekać. Debbie Crow schodziła mi z
drogi, zaszywając się stale na swoim kamieniu nad Rzeką, ale i tak została
pogłaskana wichurą mojej furii – kiedy wybiegłam pewnego dnia ze Stodoły,
przegoniona przez Agnes za ryczenie jak jeleń, wpadłam na Debbie i wepchnęłam
małą do wody. A ona, jak zwykle podniosła straszliwe larum.
Czy
zauważyłeś, ojcze, że wszystkie przez cały czas nieodmiennie wykonywałyśmy te
same czynności? Czy nie umknęło twojej uwagi, że trwałyśmy na Wyspie niby
zaklęte w czasie? Debbie Crow miała trzynaście lat, a wciąż niewiele mówiła
pomimo przeogromnych starań ze strony Agnes. Nadal spędzała godziny na
nadrzecznym głazie i bardzo dużo płakała. Nawet dźwięk tego jej płaczu nie
uległ zmianie, wiecznie chropowaty i nieprzyjemny, jak najrozpaczliwszy
manifest smutku.
Dlatego
właśnie postanowiłam działać. Nie kiedyś, w dalekiej przyszłości, lecz teraz,
zaraz. Postanowiłam nas uwolnić, skoro Agnes, nasza kochana mama, nie potrafiła
tego zrobić.
XIV
– Co robisz? – spytało Maleństwo,
przekrzywiając z zaciekawieniem głowę.
Spojrzałam
przez ramię na dziewczynkę w różowej sukience. Z zadrapań na kolanach ciekła
świeża krew, pewnie mała znów łaziła po drzewach. Miała już niemal piętnaście
lat i powinna dawno z tego wyrosnąć.
– Nico, idź sobie – odparłam
obojętnie i wróciłam do zajęcia, od którego mnie oderwała.
– Widzę, że jednak coś – nie dawała
za wygraną, dłubiąc w nosie. – Powiedz mi, powiedz, powiedz! Bo się obrażę!
– I co? Nie będziesz chciała ze mną
spać?
– I będę puszczać bąki pod kołdrą!
– I tak puszczasz, mały prosiaku.
Maleństwo
fuknęło na mnie gniewnie, obróciło się na pięcie i pomaszerowało ostentacyjnie
do Stodoły. Pochyliłam się nad stertą traw i badyli, z której od dobrych kilku
godzin usiłowałam sklecić coś… coś konstruktywnego. Przeczytałam chyba wszystkie
możliwe historie zawierające informacje o tratwach, ale żadna nie informowała,
jak owa tratwa miała zostać skonstruowana. Podrapałam się po nosie. Nie,
stanowczo nie powinna wyglądać jak kupa patyków naniesiona naprędce przez
schizofrenika.
– Ofelio?
Tym
razem przyszła Agnes.
– Tak? – spytałam niechętnie. Głupie
Maleństwo musiało donieść mamie, że robię coś dziwniejszego niż zwykle.
– Co to jest? – Agnes podeszła do
mojego niezbyt imponującego dzieła i obrzuciła je badawczym spojrzeniem. – Czy
to… tratwa?
Skinęłam
potakująco głową, oszołomiona faktem, że Agnes naprawdę skojarzyła to… coś z tratwą.
Ale
wiecie, co było najlepsze? Ona nie tylko zorientowała się, co chcę zrobić. Ona
wstała, poszła do Stodoły, po czym wróciła ze sznurem i kilkoma długimi,
drewnianymi balami.
– Inaczej tego nie skończymy –
powiedziała stanowczo.
I
zabrałyśmy się do pracy.
W budowę tratwy zaangażowały się
wszystkie dziewczynki, nawet oderwane od rzeczywistości bliźniaczki przynosiły
bale i wiązały je pracowicie ze sobą. Debbie Crow i Maleństwo również pomagały
sobie nawzajem mocować węzły. Znów połączył nas satysfakcjonujący wysiłek, lecz
tym razem wiedziałyśmy, że to nie zabawa w sprzątanie domu przed Bożym
Narodzeniem. O nie, wówczas już myślałyśmy poważnie o przyszłości. Skończyły
się igraszki. Jedna z nas umarła i boleśnie odczułyśmy ową stratę, bowiem
powstała między nami wyrwa. Victoria Beauty stanowiła niezbędny element
układanki tworzonej przez nas w ciągu tych długich, nierzeczywistych lat
spędzonych na Wyspie. A teraz… teraz miałyśmy ową Wyspę opuścić. I wielka
litera miała stać się małą.
Wersji tratwy było kilka. Każdą
przetestowałyśmy parę razy na Rzece, wykorzystując chwilowy brak obecności
ojca. I za każdym razem każda z nas zmoczyła się dokumentnie, a koślawa
konstrukcja rozpadła się na kawałki bądź ugrzęzła w mule. Było to spowodowane
głównie brakiem dobrych materiałów, bowiem sznury były słabe, a drewno
przeważnie nadgniłe. Wreszcie jednak powstała Tratwa Ostateczna, która
utrzymała nas wszystkie i nie zatonęła. Powstała w pocie sześciu czół i w bólu
dwunastu rąk, we krwi zdzieranych paznokci i przy wysiłku mięśni nas
wszystkich. Codziennie po skończonej pracy chowałyśmy ją pośród krzewów za
kurnikiem i zasłaniałyśmy dodatkowo wszelakim zielskiem, a w czasie burzy wnosiłyśmy
do chlewu po świniach.
Kiedy wreszcie ukończyłyśmy budowę,
trzeba było już tylko zaczekać na dogodny moment, by uciec.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz