niedziela, 9 listopada 2014

Kiedyś - część czwarta



XII
            Od tej chwili już wszystko dzieje się bardzo, bardzo szybko, jakby ktoś podpiął wydarzenia do ogona uciekającemu kotu, choć przecież za tamtych lat nigdy nie widziałam kota. Żadna z nas nie widziała kota. O psach też tylko czytałyśmy, książki stanowiły nasze okno na świat.
Charles Dickens, siostry Brontë, William Makepeace Thackeray, George Eliot, Alfred Tennyson, Robert Browning, Elizabeth Barrett Browning, Lewis Carroll, Edward Lear. To oni byli naszymi duchowymi rodzicami. Oni nas ukształtowali i pozwolili poznać rzeczywistość. Do końca życia będę się śmiała w głos z głupoty ojca, że nie sprzątnął ze Stodoły tych wszystkich książek, zanim nas w niej zamknął. Raz nawet chichotałyśmy z tego z Maleństwem. Siedziałam właśnie na skrzyni pełnej wyświechtanych, czytanych dziesiątki razy tomów, kiedy ujrzałam w lśniącym letnim słońcem prostokącie drzwi główkę Melody. Podniosłam na nią nie całkiem rozbudzone oczy, uśmiechnęłam się nieprzytomnie i przywołałam dziewczynkę palcem.
– Chodź – powiedziałam. – Chodź, mała, chodź, coś ci powiem, ale tylko tobie i nikomu innemu. Chodź.
Podeszła śmiało. Nie bała się niczego, nawet najczarniejszych wieści, nie bała się też mojego obłąkańczego wyrazu twarzy, z powodu którego reszta sióstr traktowała mnie z rezerwą.
            – Co? – spytało obcesowo Maleństwo.
            – On – wskazałam kciukiem drzwi, jakby ojciec czaił się tuż za nimi – zostawił tam to wszyyyyystko. – Objęłam gestem piętrzącą się, wielofuntową masę papieru, pachnącą słodką stęchlizną. – Zostawił, bo nie pomyślał. Rozumiesz, Maleństwo? NIE POMYŚLAŁ.
            – O czym? – spytało, włażąc mi na plecy, choć miało już czternaście lat.
            – No wiesz. Że będziemy tak chciały.
            – Jak?
            – Tak żyć. Jak ci stąd. Z książek. Wiesz, że gdybyśmy ich nie miały, to nie wiedziałybyśmy, że da się inaczej? Wiesz, mała?
            – Rety!
            – Rety, rety. Głupi jest. Głupi jak mój paluch u nogi, a wiesz, że nie obcinam paznokci i są szpetne jak on!
Nie miało to w zasadzie nic wspólnego ze sprawą, nawet nie było zabawne (wręcz idiotyczne) ale przez dobre pięć minut śmiałyśmy się do rozpuku z mojego ohydnego palucha. Ja i Maleństwo potrafiłyśmy się natrząsać z byle powodu i nikt nie wiedział właściwie, z czego się śmiejemy. Tak było i tym razem: kucałam skulona na krawędzi skrzyni, bosa i brudna, a ona łamała mi ramiona swoim wątpliwym ciężarem i chichrałyśmy się niczym trzylatki wycinające jakiś złośliwy numer. Szczerzyłyśmy obie zęby, jednakowo krzywe i nieładne, choć jej trochę bielsze, i mrużyłyśmy oczy, z których ciekły łzy rozbawienia. Tylko wówczas uśmiechałam się bez skrępowania.
            Maleństwa brakowało mi najbardziej, kiedy już wymazałam z pamięci Stodołę. Ale musiałam.
XIII
            – Ona…
            – Milcz! – wrzasnąłeś.
            – Ale… proszę posłuchać…
            – Czego? Twojego durnego gadania? Nie wiecie, co macie zrobić, tępe kobyły? Zabierzcie ją gdzieś i zakopcie, a tamtą trójkę chowajcie tutaj albo odstrzelcie, nic mi do tego. To wasze.
            – Ojcze.
            – Czy nie powtarzałem po stokroć, że macie mnie tak nie nazywać? Jestem panem. Waszym panem. A to truchło w komórce ma zniknąć, Agnes, i jeśli tego nie załatwisz, jeśli będzie tutaj następnym razem leżało i gniło, to przysięgam, że zjesz je na surowo. I nie bucz, Agnes, bo dostaniesz wciry.
Nie bucz. To było twoje stałe określenie na płacz. Buczenie.
            Jak powiedziałeś, tak biedna Agnes zrobiła. Pozbyła się ciała Victorii Beauty i niemal żadna z nas nie wiedziała, co się z nim stało. Tylko ja, kiedy obudziłam się nocą na kalenicy dachu Stodoły, ujrzałam w mroku kształt przypominający jej ugięte plecy, długi cień przywodzący na myśl łopatę i pecynę ciemności, która naturalnie tylko wyglądała na zwłoki Victorii Beauty. I jedynie obiło mi się o uszy szuranie łopaty o grunt i miękki odgłos opadającej ziemi.
            Lecz płaczące o żywot trojaczki w komórce głośnym wrzaskiem zapewniały świat o swej realności. I wiesz co, tatku? Wszystkie były twoje.
*
            Później długo nie przychodziłeś. Od dnia porodu cię nie widziałam, ale to dobrze – dobrze dla ciebie, bo nie ręczę za własne czyny. W chwilach, kiedy ogarniała mnie furia, stawałam się zdolna do nadzwyczajnych, często nadludzkich wyczynów. W moje chude ramiona wstępowała szatańska siła, a w oczach – siostry mogłyby zaświadczyć – lśniła iście demoniczna wściekłość. Cała należałam do piekieł, razem ze swoim gorejącym sercem. Szkoda tylko, że nigdy nie płonęło miłością, której nie potrafiłam okazywać.
             Moja głowa natomiast stała się równie gorąca, co nienawiść w głębi duszy. Owładnęła mną całą i znajdowała ujście w najprzeróżniejszych sytuacjach. Cori i Lucy wprost nie miały ze mną życia – wiecznie udręczone, straszone i ganiane po stodole, niekoniecznie w pokojowych zamiarach. Agnes rzucała mi od czasu do czasu zmartwione spojrzenie, lecz nie robiła nic, jak gdyby czekając na odpowiedni moment. Ona jedna wiedziała, kiedy nadchodzi burza i że rozsądnie jest ją przeczekać. Debbie Crow schodziła mi z drogi, zaszywając się stale na swoim kamieniu nad Rzeką, ale i tak została pogłaskana wichurą mojej furii – kiedy wybiegłam pewnego dnia ze Stodoły, przegoniona przez Agnes za ryczenie jak jeleń, wpadłam na Debbie i wepchnęłam małą do wody. A ona, jak zwykle podniosła straszliwe larum.
            Czy zauważyłeś, ojcze, że wszystkie przez cały czas nieodmiennie wykonywałyśmy te same czynności? Czy nie umknęło twojej uwagi, że trwałyśmy na Wyspie niby zaklęte w czasie? Debbie Crow miała trzynaście lat, a wciąż niewiele mówiła pomimo przeogromnych starań ze strony Agnes. Nadal spędzała godziny na nadrzecznym głazie i bardzo dużo płakała. Nawet dźwięk tego jej płaczu nie uległ zmianie, wiecznie chropowaty i nieprzyjemny, jak najrozpaczliwszy manifest smutku.
            Dlatego właśnie postanowiłam działać. Nie kiedyś, w dalekiej przyszłości, lecz teraz, zaraz. Postanowiłam nas uwolnić, skoro Agnes, nasza kochana mama, nie potrafiła tego zrobić.
XIV
            – Co robisz? – spytało Maleństwo, przekrzywiając z zaciekawieniem głowę.
Spojrzałam przez ramię na dziewczynkę w różowej sukience. Z zadrapań na kolanach ciekła świeża krew, pewnie mała znów łaziła po drzewach. Miała już niemal piętnaście lat i powinna dawno z tego wyrosnąć.
            – Nico, idź sobie – odparłam obojętnie i wróciłam do zajęcia, od którego mnie oderwała.
            – Widzę, że jednak coś – nie dawała za wygraną, dłubiąc w nosie. – Powiedz mi, powiedz, powiedz! Bo się obrażę!
            – I co? Nie będziesz chciała ze mną spać?
            – I będę puszczać bąki pod kołdrą!
            – I tak puszczasz, mały prosiaku.
Maleństwo fuknęło na mnie gniewnie, obróciło się na pięcie i pomaszerowało ostentacyjnie do Stodoły. Pochyliłam się nad stertą traw i badyli, z której od dobrych kilku godzin usiłowałam sklecić coś… coś konstruktywnego. Przeczytałam chyba wszystkie możliwe historie zawierające informacje o tratwach, ale żadna nie informowała, jak owa tratwa miała zostać skonstruowana. Podrapałam się po nosie. Nie, stanowczo nie powinna wyglądać jak kupa patyków naniesiona naprędce przez schizofrenika.
            – Ofelio?
Tym razem przyszła Agnes.
            – Tak? – spytałam niechętnie. Głupie Maleństwo musiało donieść mamie, że robię coś dziwniejszego niż zwykle.
            – Co to jest? – Agnes podeszła do mojego niezbyt imponującego dzieła i obrzuciła je badawczym spojrzeniem. – Czy to… tratwa?
Skinęłam potakująco głową, oszołomiona faktem, że Agnes naprawdę skojarzyła to… coś z tratwą.
Ale wiecie, co było najlepsze? Ona nie tylko zorientowała się, co chcę zrobić. Ona wstała, poszła do Stodoły, po czym wróciła ze sznurem i kilkoma długimi, drewnianymi balami.
            – Inaczej tego nie skończymy – powiedziała stanowczo.
I zabrałyśmy się do pracy.
            W budowę tratwy zaangażowały się wszystkie dziewczynki, nawet oderwane od rzeczywistości bliźniaczki przynosiły bale i wiązały je pracowicie ze sobą. Debbie Crow i Maleństwo również pomagały sobie nawzajem mocować węzły. Znów połączył nas satysfakcjonujący wysiłek, lecz tym razem wiedziałyśmy, że to nie zabawa w sprzątanie domu przed Bożym Narodzeniem. O nie, wówczas już myślałyśmy poważnie o przyszłości. Skończyły się igraszki. Jedna z nas umarła i boleśnie odczułyśmy ową stratę, bowiem powstała między nami wyrwa. Victoria Beauty stanowiła niezbędny element układanki tworzonej przez nas w ciągu tych długich, nierzeczywistych lat spędzonych na Wyspie. A teraz… teraz miałyśmy ową Wyspę opuścić. I wielka litera miała stać się małą.
            Wersji tratwy było kilka. Każdą przetestowałyśmy parę razy na Rzece, wykorzystując chwilowy brak obecności ojca. I za każdym razem każda z nas zmoczyła się dokumentnie, a koślawa konstrukcja rozpadła się na kawałki bądź ugrzęzła w mule. Było to spowodowane głównie brakiem dobrych materiałów, bowiem sznury były słabe, a drewno przeważnie nadgniłe. Wreszcie jednak powstała Tratwa Ostateczna, która utrzymała nas wszystkie i nie zatonęła. Powstała w pocie sześciu czół i w bólu dwunastu rąk, we krwi zdzieranych paznokci i przy wysiłku mięśni nas wszystkich. Codziennie po skończonej pracy chowałyśmy ją pośród krzewów za kurnikiem i zasłaniałyśmy dodatkowo wszelakim zielskiem, a w czasie burzy wnosiłyśmy do chlewu po świniach.
            Kiedy wreszcie ukończyłyśmy budowę, trzeba było już tylko zaczekać na dogodny moment, by uciec.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz