wtorek, 30 lipca 2013

Kiedyś - część druga




V
            Co jakiś czas dołączał do nas ktoś nowy, kto jednak przebywał z nami około dziewięciu miesięcy, a potem znikał w tajemniczych okolicznościach. Podobna sytuacja miała miejsce trzy razy: zawsze po tym, jak ojciec robił to, co musiał z Agnes.
            – Niedługo może się nam tutaj zrobić ciasno – westchnęła, kiedy stało się to po raz pierwszy. Miała wówczas czternaście lat. – Oby miał to na względzie podczas planowania kolejnej dostawy jedzenia.
Maleństwo zachłysnęło się z oburzenia na samą myśl o tym, że może nie otrzymać swej dziennej racji żywnościowej.
            – Jeść! – wrzasnęło na całe gardło. – Jeść, jeść, nie dawać nikomu!
Spojrzałam ponuro na Agnes. Nie miałam pojęcia, o co jej chodziło, lecz wiedziałam, że jeśli wymagało to kolejnych wyrzeczeń z naszej strony, nie mogło być dobre. Potem objęłam wzrokiem pozostałe siostry. Cori i Lucy siedziały jak zwykle pogrążone w rozmowie, nie słuchając zupełnie, co mówi starsza opiekunka. Victoria czesała włosy, a słońce przesączające się przez deski sufitu malowało na nich złociste pasy. Debbie Crow nie było z nami – siedziała na kamieniu i patrzyła na płynącą wodę.
            – Co to będzie? – spytałam wreszcie.
            – Może kolejna dziewczynka – odparła Agnes. – Jeśli chłopiec, zostanie zabrany.
            – Dokąd? – zainteresowało się wścibskie Maleństwo.
            – Do domu – rzekła po chwili Agnes, a w jej oczach na moment zalśnił pewien zaraźliwy rodzaj smutku, od którego wszystkim obecnym nagle zachciewa się płakać. – Do tego… gdzieś daleko.
            – Chciałabym być chłopcem – westchnęło Maleństwo. – Dlaczego nie jestem? Przebierzcie mnie za chłopca! Chcę mieszkać w domu, nie w stodole!
Zagotowało się we mnie. Nie mogłam ścierpieć takiego bluźnierstwa.
            – Uspokój się – warknęłam tak groźnie, jak tylko może warknąć ośmioletnia dziewczynka. – Chłopcy to najgorsze... najgorsze coś. Nie chcesz być jednym z nich. Powiedz, chciałabyś śmierdzieć i sapać jak ten knur, co tu przyłazi? Chciałabyś? Tak? A może chciałabyś mieć to FUJ między nogami i robić tym krzywdę?
Zapadła cisza. Nagle zorientowałam się, że wstałam ze swojego pomalowanego na niebiesko stołeczka i górowałam nad pozostałymi siostrami, nawet nad Agnes. Jako najstarsza i najbardziej rezolutna powinna mnie pohamować, ale wiedziałam, że podziela moją opinię. Na twarzach dziewcząt malowało się zakłopotanie, zdawałam sobie jednak sprawę, że wszystkie, każda z niewinnych ofiar, skrycie przyznaje mi rację. Tylko we mnie jednak płonął pierwotny gniew, nienawiść z samego jądra ciemności. Znajdowałam się na skraju obłędu, balansowałam na cienkiej nitce, ale kochałam ten stan i za nic bym go nie oddała.
            Miałam dziewięć lat i byłam szalona.
            – Pójdę zrobić kolację – powiedziała cicho Agnes i wyszła do przyległego pokoju, gdzie urządziłyśmy sobie kuchnię.
Później już w ogóle nie poruszałyśmy tego tematu – został uznany za tabu na mocy niepisanej umowy i dopóki ojciec nie przebywał na Wyspie, dopóty podobne sprawy nie zatruwały nam życia. Milczałam nawet, kiedy brzuch Agnes zrobił się duży, twardy i okrągły. Widziałam, że siostra kocha to, co w nim nosi, pomimo odrażającego kazirodczego pochodzenia.
            Na czas ciąży część obowiązków Agnes musiała przejąć Victoria Beauty. Spełniała je sumiennie i bez mrugnięcia okiem. Nie narzekała, nawet kiedy Maleństwo rozdarło się na całą Stodołę, że nie pozwoli się jej ubrać, bo nie jest jej prawdziwą mamą, a Debbie Crow obraziła się za propozycję pomocy w kąpieli. Lucy i Cori traktowały ją chłodno i obojętnie, czyli jak zwykle. Nigdy nie miały mamy, zawsze żyły tylko dla siebie: dwie porcelanowe lalki zamknięte za szkłem wielkich, srebrnych oczu.  
Ja natomiast ostentacyjnie okazywałam Victorii lekceważenie. Nie wykonywałam jej poleceń, nadal niszczyłam jej rzeczy i nie nabrałam ani odrobiny szacunku do starszej siostry. Mogła być ze mną spokrewniona, ale nie zobowiązywało mnie to do uwielbiania jej ślicznej twarzyczki i smukłych dłoni. Sabotowałam każdą jej próbę zajęcia się domem – wypuszczałam kury, kiedy je zamknęła, wrzucałam żaby do pościelonych łóżek, deptałam ubłoconymi nogami wyprane ubrania.
            – Niech cię szlag jasny trafi, Ofelio Midnight! – krzyczała załamana Victoria, kiedy z coraz lepszym skutkiem utrudniałam jej życie. Tym razem napchałam kurzego guana do jej świeżo umytych pantofelków. – Żebyś spłonęła, mała zmoro!
Agnes karciła mnie surowo za dokuczanie siostrze i nazywała rozwydrzonym bachorem, ale z iście dziecinnym uporem ignorowałam jej napomnienia. Victoria nie miała w sobie matczynego pierwiastka, który od razu wyczuwało się u Agnes. Nawet kiedy najstarsza siostra nie zajmowała się Stodołą i siedziała w bujanym fotelu, który dla niej zrobiłyśmy, z wielkim brzuchem i obrzmiałymi nogami, budziła większy respekt niż miotająca się po Stodole Victoria Beauty. Agnes Wisehead po prostu przyszła na świat jako matka. I kropka.
             Lubiłam przysłuchiwać się jej spokojnemu głosowi, kiedy nuciła powolne kołysanki. Pamiętam doskonale, jak siedziała nakryta pledem w bordową kratę, częściowo ocieniona w kącie głównego pomieszczenia Stodoły, a częściowo skąpana w miodowym blasku lampy naftowej. Na kolanach trzymała zwykle książkę medyczną, studiując ją zapamiętale i marząc zapewne o zawodzie pielęgniarki. Do samego końca wierzyła, że wreszcie zostaniemy uwolnione i od świata nie będzie nas już oddzielała głęboka, rwąca Rzeka.
            To naprawdę śmieszne, ale tak bardzo bałyśmy się ojca, że przez lata do głowy nie przyszła nam idea ucieczki.
VI
            Agnes Wisehead urodziła pewnej grudniowej nocy, kiedy na zewnątrz zawodził wicher, przeciskający się przez szczeliniaste ściany Stodoły. Siedziałyśmy pod drzwiami komórki owinięte kocami, wdychając zapach ogniska i słuchając w napięciu jęków oraz stęknięć dobiegających zza drzwi. Nawet Cori i Lucy okazały zainteresowanie. Maleństwo wlazło mi na plecy i objęło za szyję, Debbie Crow otwarła szeroko czarne oczy i zasłoniła buzię rączką. Victoria była z Agnes, by powitać dziecko na świecie.
            Beauty wyszła z komórki po ośmiu godzinach, kiedy Maleństwo i Debbie Crow już zasnęły, a bliźniaczki siedziały oparte o siebie i przewiercały spojrzeniem drzwi. Beauty cała była umazana krwią, cudowny owal jej twarzy perlił się od potu, a włosy zwisały w strąkach lub oblepiały szyję i policzki. Trzęsły się jej ręce i kolana, ale zostawiła za sobą uchylone drzwi komórki, wyminęła mnie bez słowa i poszła po coś do drugiego pokoju. Przez chwilę panowała martwa cisza. Zbyt martwa, by ją zlekceważyć.
            Ostrożnie zdjęłam Maleństwo z pleców i podeszłam do drzwi komórki, powłócząc nogami ze znużenia. Chwyciłam framugę i wetknęłam głowę do wnętrza.
            Pod ścianą, na sienniku, leżała nieprzytomna, oddychająca nieregularnie Agnes. Wyglądała przerażająco: zmarnowana, cała we krwi i wodach płodowych, w białej koszuli nocnej ubarwionej na czerwono. A pomiędzy jej stopami leżało coś małego i ciemnoszkarłatnego, coś, co się nie ruszało i co – dałabym sobie rękę odciąć – ponosiło winę za martwotę panującej ciszy.
             Tamtej nocy wymiotowałam dwanaście razy.
VII
            Agnes jeszcze kilkakrotnie rodziła dzieci: raz, kiedy miała piętnaście lat, raz, kiedy miała siedemnaście i dwa razy, kiedy miała osiemnaście. Zawsze była przy niej Victoria Beauty, której majestatyczne oblicze stawało się z razu na raz coraz bardziej zmęczone i w jakiś sposób stare, choć nie zostało skalane ani jedną zmarszczką. Obie moje siostry z czasem wychudły, stały się małomówne i zamyślone. Już nie bawiły się z nami na łące, a kiedyś robiły to bardzo często: Wymyśliłyśmy mnóstwo najróżniejszych zabaw, w tym grę w las, kiedy to każda wcielała się w rolę wylosowanego zwierzęcia. Kiedy trafiło się na sarnę czy choćby zająca, można było to znieść. Najgorzej miała ta, która musiała udawać skunksa. Reszta unikała jej przez cały dzień jak zimna.
            Zauważyliście, że wszyscy mówią o unikaniu ognia? Ja zorientowałam się dopiero, kiedy udało mi się uciec z Wyspy i na zawsze przestałam nazywać Stodołę swoim domem. My nie unikałyśmy ognia, przeciwnie, lgnęłyśmy do niego, bo zmiękczał skórę na skostniałych zimą dłoniach i przyprawiał o miłe mrowienie. Ogień był dobry, bo sprawiał, że upolowane jedzenie zyskiwało lepszy smak, a jajecznica stawała się ciepła i gęsta. Ogień był moją jedyną rozrywką, kiedy podczas bezsennych nocy leżałam na udeptanej czternaściorgiem stóp słomie i wlepiałam wzrok w próżnię, bojąc się zasnąć. Agnes siadywała przed ogniskiem, brała Baśnie Braci Grim i czytała na głos, a nasze szeroko otwarte buzie przypominały czarne dziury pod nosami i oczyma, w których lśniły płomienie. Cori i Lucy siedziały jedna na drugiej i grzały się nawzajem, Maleństwo kuliło mi się na plecach i podgryzało w ucho, a Debbie Crow leżała skulona na kolanach Victorii.
            Im bardziej dorastałyśmy, tym podobne chwile miały miejsce rzadziej. Widziałam, co wraz z upływem lat dzieje się z Agnes i Victorią, jak powoli zalewa je gorycz, a wiek przedwcześnie ciąży im na słabych, mizernych barkach. Wiedziałam, że dziewczęta w tym wieku nie powinny przeżywać tak wiele. Słuchałam uważnie fragmentów z Household Words, autorskiego czasopisma Charlesa Dickensa, które dostawałyśmy  najczęściej. Ojciec nieświadomie zasiewał w naszych głowach wątpliwości. Przecież panny z powieści mieszkały w pięknych domach, jadły pyszności i szukały odpowiedniej partii, by dobrze wyjść za mąż. My musiałyśmy się zadowolić rozklekotaną Stodołą i wyłącznie jego obmierzłym towarzystwem. Własnego nie liczyłyśmy, bo w pewnym sensie traktowałyśmy się jako jedną osobę. Jedną dziewczynkę z czternaściorgiem oczu, rąk, nóg i siedmiorgiem serc.
VIII
            Czy mi się wydaje, czy nie napisałam jeszcze ani słowa tytułem opisu Stodoły? Trzeba niezwłocznie naprawić to niedopatrzenie.
            Stodoła była dosyć wysoką konstrukcją wzniesioną w całości z drewna, z jedną tylko ceglaną przybudówką, w której kiedyś mieszkały świnie. Niestety zjadłyśmy wszystkie i nie dostałyśmy więcej. Z kurami obeszłyśmy się nieco ostrożniej, dlatego kurnik, sterczący ze Stodoły niby prostokątna narośl, zamieszkiwały jeszcze trzy kokoszki i kogut.
            Stodoła, jak już wspominałam wcześniej, posiadała wielkie główne pomieszczenie, nazywane przez nas Dużym Pokojem, z paleniskiem i otworem w dachu, który zrobiłyśmy całkiem same. Ja wlazłam na górę, pod żebrowe sklepienie, z piłką do drewna w dłoni, a Victoria i Agnes asekurowały mnie z kocem rozciągniętym nad ziemią. Nie potrzebowałam pomocy, potrafiłam się bowiem wspinać jak wiewiórka i sprawnie wycięłam okrągłą dziurę w suficie. Zbędny kawał drewna spuściłam na głowę Victorii Beauty.
            W Dużym Pokoju zawsze było najjaśniej, choć nie wycięłyśmy ani jednego okna. Pomieszczenie było przestronne i całe tonęło w próchniejących brązach. Pod wschodnią ścianą stał wyszorowany stół, a wokół niego siedem krzesełek, każde pomalowane na inny kolor: moje na niebiesko, Agnes na zielono, Victorii na fioletowo, Debbie na czarno, Maleństwa na różowo, a Cori i Lucy na biało. Na stole, w starym, obdrapanym wazoniku w niezapominajki, stały przeważnie zasuszone kwiaty zebrane w ogródku za Stodołą. Pod ścianą zachodnią piętrzyły się skrzynie z książkami i czasopismami, w których Agnes zanurzała co wieczór swoje spracowane, sękate ręce i wydobywała najróżniejsze historie, byśmy mogły zapomnieć na moment o własnej.
            Po stronie północnej umieściłyśmy grubo ciosaną szafę, gdzie chowałyśmy nasze skromne, połatane ubrania. Cała pozostała przestrzeń służyła za miejsce do zabawy czy czegokolwiek, co można robić podczas bezkresnych, napierających ciemnością zimowych wieczorów. Uwierzcie, że grupka dziewcząt jest w stanie wymyśleć najdziwniejsze rozrywki, byle by tylko się nie nudzić, a przede wszystkim – nie bać. Wyspa leżała wprawdzie na zupełnym odludziu, ale nigdy nie wiadomo, kiedy z Lasu po drugiej stronie Rzeki przypłynie niedźwiedź i wtargnie do Stodoły. Czasem nawet przebierałam się za niedźwiedzia, narzucając na głowę ciemnobrązowy koc, wydając gardłowe ryki i goniąc po Dużym Pokoju piszczące z uciechy Maleństwo i Debbie Crow. Bliźniaczki przeważnie odwracały się wówczas z nosami wycelowanymi w sufit, Victoria prychała, kręcąc głową, a Agnes uśmiechała się dobrodusznie i wracała do przygotowywania kolacji – gotowania bobu lub innych roślin, jakie amatorsko uprawiałyśmy w sadzie za Stodołą. Muszę przyznać, że ojciec nie skąpił nam nasion i w letniej porze mogłyśmy cieszyć oczy i napełniać żołądki soczystą marchwią, wielkimi, pomarańczowymi karocami dyń, strąkami grochu o zakręconych wąsach czy strzelającymi do góry strzałkami zielonej cebulki. Jesienią natomiast owocowały jabłonie, na wiosnę przyprószone białym kwieciem. Wiele razy opychałam się przez sen jabłkami i budziłam się rankiem cała w ogryzkach, za co byłam srogo rugana. Nikt oprócz Agnes nie chciał uwierzyć, że nie robiłam tego specjalnie, że jestem somnambuliczką i nie panuję nad sobą podczas snu. Jeśli się zastanowić, to nic dziwnego. Powszechnie uważano mnie za osobę o, delikatnie mówiąc, mało przyjaznym usposobieniu i ze skłonnością do złośliwych żartów.
            Za sadem znajdował się mały ogród z kwiatami polnymi – astrami, kaczeńcami, dzikimi różami, fiołkami i całym mnóstwem innych. Kiedy robiło się ciepło, obejście Stodoły zaczynało przypominać płótno poznaczone różnobarwnymi kleksami. Ogródek był dumą Victorii Beauty, spędzającej w nim większość wolnego czasu – czyli praktycznie dwanaście godzin w ciągu doby. Nawet ja łaskawie przyznałam, że chociaż to jedno udawało się jej robić porządnie. Wyglądała niecodziennie, wręcz nieziemsko, kiedy wyrywała chwasty zgięta wpół i uwalana ziemią po łokcie. Kto by pomyślał, że tak eteryczne stworzenie jest zdolne do, bądź co bądź, ciężkiej pracy? Muszę przyznać, że żywiłam do niej z tego powodu pewien rodzaj szacunku, szczególnie że wielokroć korzystałam z dobrodziejstw pachnącego zakątka siostry. Lubiłam przechadzać się po nim na bosaka, by wysoka trawa łaskotała stopy, a owiewające mnie wraz z wiatrem wonności przyprawiały o zawroty głowy. Mrużyłam oczy przed białym słońcem i przez zasłonę rzęs obserwowałam jego roziskrzone promienie pląsające po listkach i płatkach, między gałęziami żywopłotu i drzew. Wsłuchiwałam się w ćwierkanie ptaków, które tylko mądra Agnes potrafiła od siebie odróżnić, a moje uszy pielęgnowały owe dźwięki jako najwspanialszą symfonię we wszechświecie.
            Do ogródka prowadziły dwie ścieżki obejmujące Stodołę niby para macek i schodzące się w jedną od frontu. Wiodła ona do przystani, czyli miejsca, w którym ojciec zawsze cumował łódkę, kiedy nas nachodził. Victoria nazywała to odwiedzinami, ja zaś zarzucałam jej w odpowiedzi głupotę, naiwność i obłudę. W każdym razie ojciec przywiązywał łódkę do kołka wbitego w ziemię, schodził na muliste dno przechodzące płynnie w wąską, piaszczystą plażę i maszerował ku nam w umoczonych nogawkach. Zawsze próbowałam sobie wyobrazić, co widzi, kiedy kroczy w stronę Stodoły. Usiłowałam wejść w jego obrzydliwą skórę, poczuć to, co on, kiedy widzi mroczny kontur Stodoły i wie, że wewnątrz czeka na niego jedna córka o siedmiu sercach. Zwykle to ja witałam go bezgłośnie, siedząc na ziemi przed Stodołą i patrząc, jak czarna sylwetka rośnie na rozmigotanym tle Rzeki.
            Tak wyglądał nasz świat – jedyny, który znałyśmy z własnego doświadczenia. Jednakże, jak już wspomniałam, ojciec popełnił kardynalny błąd, dając nam wolny dostęp do literatury. Pozwolił nam w ten sposób poczuć widmo smaku tego, czego nigdy nie miałyśmy, a co powinnyśmy posiadać. Pozwolił nam marzyć.
IX
            Początkowo nie zauważałyśmy w jej zachowaniu niczego niezwykłego – ot, dziewczyna podnosiła się po traumie, jaką było ohydztwo, które jej uczyniłeś. Agnes przechodziła przez podobny koszmar wiele razy i wiedziała, jak należy postępować z biedną, zagubioną Victorią Beauty. Młodsza z dziewcząt wprawdzie usiłowała, wzorem dam z powieści, trzymać fason i nadal udawać, że wszystko wraca do normy, ja jednak widziałam, że sytuacja niemal z sekundy na sekundę ulega pogorszeniu. Nienawidziłam Victorii, to prawda, ale ciebie nienawidzę jeszcze bardziej i nie pogodzę się nigdy z tym, co nam zrobiłeś. Dlatego w tamtej chwili kochałam ją skrycie i gorąco. Przychodziłam nocą i patrzyłam, jak śpi, a czasem nawet przynosiłam jedzenie – owsiane ciasteczka z mlekiem ogrzanym nad ogniskiem – stawiałam obok łóżka, kiedy drzemała i uciekałam w popłochu. Wszak nie mogła zobaczyć, że ktoś tak bezduszny i cyniczny jak Ofelia Midnight ulega porywom czułości.
            Z mistrzowsko skrywanym smutkiem obserwowałam, jak Victoria gaśnie pomimo troskliwej opieki Agnes. Najstarsza z nas robiła co mogła, by umilić Victorii czas wolny od uprawy roślin i oporządzania kur. Chodziły wspólnie na spacery, kąpały się w Rzece, czytały razem ulubione romanse Victorii, które zawsze otwarcie wyszydzałam. Nawet przez tydzień jadłyśmy wyłącznie potrawkę z kurczaka i marchewki, bo Agnes wiedziała, że to ulubione danie Victorii. Zdawałam sobie doskonale sprawę, że w tym momencie Agnes posuwa się do desperacji i że obawia się najgorszego, tym bardziej, że przestałam być jedyną spośród sióstr, która ciągle wymiotowała.
            Pewnego razu różowym, wilgotnym i zimnym świtem ocknęłam się za Stodołą, obok wychodka. Kiedy już skończyłam wymiotować, zorientowałam się, że nadal słyszę odgłosy zwracania pokarmu, tyle że odrobinę odleglejsze. Odkaszlnęłam ostatki wymiocin, po czym skierowałam kroki ku wygódce i przyłożyłam ucho do drzwi.
            – O mój Boże, za co…? – usłyszałam znajomy głos, a potem następną salwę wymiotów.
Victoria Beauty nigdy nie dowiedziała się, że od tamtej pory codziennie budziłam się w tym samym miejscu i że aż do końca swoich dni była moją towarzyszką w zwracaniu. Nie dowiedziała się też, że zawsze siedziałam ukryta w chaszczach za wychodkiem aż do momentu, kiedy skończyła i cichcem pomknęła do Stodoły. Tylko raz zagadnęłam ją podczas sesji wymiotów, lecz wątpię, by dobrze to zapamiętała.
            Potem zaczęła dużo jeść, czego nigdy do tej pory nie robiła, pragnąc zachować smukłą sylwetkę. Co innego my – z głodu pochłaniałyśmy wszystko, co przed nami postawiono, nie wspominając nawet o wyjątkowo żarłocznym Maleństwie. Tym razem jednak nawet ono mogło się schować przy ilościach jedzenia, jakim opychała się Victoria. I cóż to było za jedzenie! Ogórki z kiszonym mlekiem, suszona wieprzowina i tony malin, jabłka z surowym selerem i wiele innych, jeszcze dziwniejszych kombinacji. Widziałyśmy, że coraz trudniej jest jej kontrolować swoje zachowania.
            – To hormony – tłumaczyła Agnes. – W czasie ciąży kobieta nie myśli racjonalnie. Jest przestawiona, rozumiecie, na tryb macierzyński i wszystko odczuwa dziesięć razy mocniej. Nie możecie jej winić za to, że jest wiecznie głodna i rozdrażniona! – skarciła mnie i młodsze siostry, kiedy po cichu naśmiewałyśmy się z coraz to grubszej i brzydszej Victorii Beauty, aktualnie wlewającej w siebie sok pomidorowy i jedzącej cukier łyżką.
            – Słoń – podsumowało ją bezlitośnie Maleństwo, niezadowolone, że musi jeść mniej na rzecz siostry.
Nieszczęściem Victoria to usłyszała. Rozpłakała się, zamknęła w pokoju i przez miesiąc odmawiała jedzenia. Schudła wręcz obrzydliwie, stając się z dnia na dzień kanciastą kupką gnatów powleczonych skórą. Został tylko stale rosnący, wydęty brzuch. Na nic były prośby, groźby i błagania Agnes, która załamywała ręce nad marniejącą dziewczyną. Racjonalne argumenty, takie jak zły wpływ głodówki na dziecko, wydawały się trafiać w próżnię. Dopiero ty, ojcze, pośrednio ją przekonałeś.
            – Jak nie zaczniesz jeść, to urodzisz je martwe – podjęła pewnego dnia Agnes. Siedziała w mrocznym kącie Dużego Pokoju i wciskała paznokcie w okładkę Opowieści Wigilijnej. Jej głos brzmiał tak złowrogo, że przyciągnął wszystkie spojrzenia. Tylko Victoria Beauty siedziała nadal skulona, a jej rachityczne ciałko drżało osnute poplamioną przeze mnie halką. – Słyszysz? Martwe! I przyjdzie ON, żeby zrobić ci kolejne.
            – Nie… – wyszeptała Victoria, a na jej dłonie skapnęły dwie krople łez.
            – Tak! Przyjdzie, będzie cię bił i robił TE RZECZY tak długo, aż urodzisz zdrowego chłopca, który nada się na dziedzica! Może gdybyś zaczęła teraz jeść, udałoby się odratować to biedne maleństwo. A kto wie, może już teraz urodziłoby się chłopcem… Wtedy bardzo długo by do ciebie nie przychodził.
Victoria zamarła i dałabym głowę, że na moment przestała oddychać. Na każdą wzmiankę o tobie siniała od końcówek włosów po czubki chudych, szponiastych palców u stóp. Żadna z nas nie mogła tego pojąć, ja również – do czasu. Bo w końcu zdołałam, ojcze. Zdołałam zrozumieć jej lęk.
Ale ja byłam silniejsza.

1 komentarz:

  1. Znowu szokujesz. Jest mi tak żal Victori, w sumie każdej dziewczyny. Masz ogromny talent do opisywania wydarzeń. Czytając to mam wrażenie, że czytać książkę znakomitej autorki.
    Choć praktycznie cały czas opisujesz wydarzenia, nie są one w żaden sposób nudne. Czekam na kolejną część.
    Jestem na prawdę bardzo ciekawa, czy Ofelia ucieknie.
    Pozdrawiam,
    Kilulu
    http://lonelinesswithfrends.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń