I
Przybywałeś
zawsze nocą, jak koszmarny sen. Przychodziłeś pilnować, czy oddychamy, by móc
służyć ci uniżenie po przebudzeniu. Przychodziłeś, bo wiedziałeś, że się ciebie
boimy. Twoje spodnie cuchnęły słonym nasieniem i moczem. Oczy miałeś zawsze
jednakowo szkliste, maślane – zwierzęcy instynkt przesłaniał całe
człowieczeństwo. Drapieżnik czatował na ofiary i szczerzył kły pod maską.
Wiedziałam o tym, choć nie mogłam dostrzec twojej twarzy. Zawsze ją ukrywałeś,
jak zbrodniarz włamujący się do domu, by ukraść gospodarzom najcenniejszy
skarb.
Nasze też zabrałeś. Jeden po drugim.
II
Życie rozpoczyna się dla mnie wspomnieniami z okresu, gdy miałam pięć lat. Moja najstarsza siostra, Agnes, miała
wówczas dwanaście i widziałam w niej swego jedynego prawdziwego obrońcę. Nikt
oprócz Agnes nie potrafił przeciwstawić się mentalnie całemu okrucieństwu, jakie
nas spotykało. Agnes była mądra. Siadywała pod ścianą stodoły, wokół
śmierdziała mokra słoma, ale ona i tak otwierała książkę, by wertować ją ze
spokojem, niczym nauczycielka w luksusowej pensji dla panien. Jak gdyby nasze
drewniane stołeczki były szkolnymi ławami, a deska oparta o dwa porąbane pieńki
pulpitem.
Agnes czytywała Dickensa, Andersena,
czasami Wilkie’ego Collinsa i wielu innych znanych pisarzy naszej epoki,
których dzieła publikowano odcinkami w czasopismach. Uważała, że dobra
literatura to podstawa kształcenia, szczególnie w przypadku młodych, chłonnych
umysłów jak nasze. Ubóstwiałam słuchać jej wyważonego altu, kiedy z
mistrzowskim opanowaniem sączyła słowa poprzez szum deszczu czy dmący wicher.
Nawet zimno przestawało wtedy dokuczać. Gromadziłyśmy się wokół Agnes w szarej
spódnicy rozlanej dookoła niby suknia balowa, a czerwone od mrozu dłonie
wciskałyśmy między kolana lub pod pachy. Pośrodku stodoły trzaskał ogień, dym
zaś unosił się szarym słupem na zewnątrz, przez okrągłą dziurę w dachu. Mimo to
wnętrze stodoły było duszne, zimne i zaśmierdłe. Przywykłyśmy jednak do tego,
ba, przesiąkłyśmy całym plugastwem, jakie nas otaczało. Cieszyłyśmy się każdą
chwilą, która miała w sobie iskrę magii – jak na przykład czytanie bajek czy
zajadanie malin prosto z krzewu – bo wiedziałyśmy, że następna może nie
nadarzyć się prędko lub może zostać przyćmiona wizytą oprawcy. A trzeba
wiedzieć, że był nim nie byle kto, bo nasz ojciec.
Mieszkałyśmy w stodole odkąd
sięgałyśmy pamięcią. Tylko Agnes przypominała sobie inne czasy i niekiedy
opowiadała nam o bladych, zatartych obrazach eleganckiego salonu, kuchni
pachnącej słodkim ciastem czy wygodnego łóżka. Każda z nas zamykała wówczas
oczy i wyobrażała sobie na swój niepowtarzalny sposób dom, którego nigdy nie
widziała, a który powinna posiadać. Wtedy jednak o tym nie wiedziałyśmy.
Sądziłyśmy, że nasze miejsce jest tam, w stodole na wyspie, daleko pośrodku rzeki.
Przez lata zamieszkiwania lichego domostwa wszystkim elementom otoczenia
nadałyśmy nazwy własne, bo nie wiedziałyśmy, jak inaczej można je nazywać.
Stodoła stała się Stodołą, rzeka Rzeką, a wyspa Wyspą.
III
W wieku pięciu lat miałam jeszcze
sześć sióstr: dziesięcioletnią Agnes, siedmioletnią Victorię, trzyletnie
bliźniaczki Cori i Lucy, dwuletnią Melody i roczną Debbie. Nie miałyśmy
wspólnego nazwiska, bo nikt nigdy nam go nie zdradził. Nawet Agnes nie
pamiętała, jak się nazywamy. Dlatego każda nadała sobie własne nazwisko,
odpowiadające najbardziej charakterystycznym cechom wyglądu lub charakteru. I
tak oto moje siostry nazywały się Agnes Wisehead, Victoria Beauty, Cori i Lucy Platinum,
Melody Maleństwo i Debbie Crow. A ja… ja byłam, jestem i na wieki pozostanę
Ofelią Midnight.
Żyłyśmy razem niczym rodzina z
jednym rodzicem w postaci mamy – Agnes. Choć sama jeszcze była dzieckiem,
opiekowała się nami od początku do końca. Pragnęła zostać pielęgniarką i często
czytywała książki medyczne, toteż niestraszne jej były nasze przypadłości zdrowotne.
Wiedziała, co należy robić, kiedy Maleństwo gorączkuje, kiedy Debbie ma kolki
lub gdy bliźniaczki spadną z przybudówki i poobcierają sobie dłonie i kolana.
Jednej tylko z nas Agnes nigdy nie potrafiła pomóc – mnie, kiedy budziłam się
nocą w najróżniejszych miejscach, często nawet na dachu, i wymiotowałam tak
długo, aż zwróciłam całą zawartość żołądka. Przez te codzienne wymioty byłam
chuda niczym pałka wodna, blada i słabowita. Moja cera miała odcień starego
wosku, a kwas żołądkowy poznaczył gardło licznymi ranami. Zęby natomiast stanowiły fundamentalny powód, dla którego nigdy się
nie uśmiechałam: pożółkłe, wielki i brzydkie. W chwilach, kiedy spoglądałam w
płynącą Rzekę, fragment ułamanego zwierciadła w naszej prowizorycznej sypialni
bądź po prostu w kałużę, widziałam coś, czego brzydziłam się najbardziej w
świecie. Nienawidziłam swojego ciała. Było tak różne od ciał moich sióstr,
wyrastających powoli na urodziwe panienki. Ja natomiast wydawałam się zaklęta w
czasie: na wieki tak samo niska, brzydka, koścista i żylasta jak wtedy, gdy miałam
pięć lat. Moją trójkątną, zapadniętą twarz otaczały strąki grubych jak u konia,
szorstkich włosów nieokreślonego koloru. Opisywałam go zwykle jako ziemniaczany
brąz. Nigdy w życiu nie obcinałam szpetnych kłaków, zatem w wieku trzynastu lat
sięgały do kolan. Z jakiegoś powodu czułam się z nimi związana i choć, broń
Boże, mi się nie podobały, to ogarniało mnie poczucie bezpieczeństwa, kiedy
mogłam się nimi otulić. Osłonić przed życiem. Musiałam wówczas przypominać stóg
siana, ale nie dbałam o to: spuszczałam po prostu oczy, by nie widzieć litości
na twarzach sióstr i zamykałam się w swoim małym, zatęchłym światku.
Co się tyczy oczu – miały kolor
równie nieokreślony, jak włosy. W jednym świetle wydawały się stalowoszare, w
innym błękitne, w jeszcze innym – szaroniebieskie. Zwykle tęczówki skryte były
za kurtyną ciężkich powiek i długich, czarnych rzęs. Ramę dla oczu stanowiła
ciemna, wyrazista linia brwi, dodająca mojemu mizernemu obliczu nieco
wyniosłości, podkreślonej przez wydatne usta. Może gdybym odpowiednio się mną
zaopiekowano, mogłabym uchodzić jeśli nie za ładną, to chociaż za przeciętnej
urody dziewczynkę. Nie zajął się mną jednak nikt oprócz kochanej mamy Agnes,
której niewiarygodnie ciężko było pogodzić obowiązki głównej opiekunki z własnymi problemami. A miała sobie z czym radzić, o tak. Nigdy nie należałyśmy
do dzieci słabego charakteru, toteż
często wywiązywały się między nami scysje. Twarda szkoła życia nauczyła nas, że
nie można być kruchym i podatnym na zranienia, więc żadna nie dawała sobie w
kaszę dmuchać. Dodatkowo – że znów nawiążę do swojej wątpliwej urody –
wykazywałam bardzo brzydką cechę charakteru, jaką jest zawiść. Uwidaczniała się
szczególnie podczas mglistych wieczorów, kiedy obserwowałam Victorię Beauty,
piękność od stóp do głów, spacerującą brzegiem Rzeki. Zwiewna sukienka sunęła
za nią kilka cali ponad źdźbłami traw, a hebanowe włosy opadały na ramiona i
plecy lśniącymi kaskadami. Kiedy się odwracała, a długie, lepkie palce mgły
muskały jej policzki i łabędzią szyję, wyglądała niczym wróżka, nimfa bądź inna
postać prosto ze snu. Jej oczy, cudownie bursztynowe, zawsze miały w sobie coś
nieodgadnionego, co tylko pogłębiało moją zazdrość o urodę Victorii. W głębi
serca każda z nas była o nią zazdrosna, ale tylko ja okazywałam to bez
skrępowania: darłam jej sukienki, obrzucałam błotem, a raz nawet obcięłam jej
włosy, kiedy spała. Chciałam, żeby którejś nocy oprawca przyszedł, nałożył jej worek
na głowę i utopił w Rzece na oczach nas wszystkich. Wiedziałam, że ta myśl jest
zła, mimo to pielęgnowałam ją w sobie
niczym chorobę, którą paradoksalnie bardzo lubiłam. Zazdrość była uczuciem, czymś, co świadczyło
niepodważalnie, że jeszcze tli się we mnie życie, a przecież wyglądałam niemal
jak umarła. Pragnęłam żyć, choć często negowałam owo pragnienie. I owszem,
kochałam Victorię, choć jednocześnie nienawidziłam jej najbardziej na świecie,
zaraz po ojcu. Teraz wydaje mi się, że jedynie we mnie zdołało w pełni
wykiełkować i rozkwitnąć uczucie nienawiści. Stanowiła moją siłę, motor
działania. Każda z nas miała inny: Agnes opiekuńczość, Victoria próżność, Cori
i Lucy alienację, Maleństwo agresję, a Debbie Crow chyba tylko swój skrzekliwy
płacz, którym zamęczała nas od rana do nocy.
Debbie Crow, nasza najmłodsza
siostrzyczka, płakała naprawdę bardzo często. Nieraz nie potrzebowała wyraźnego
powodu. Płakała, bo chyba po prostu lubiła płacz, a robiła to w tak
nieprzyjemny, chrapliwy sposób, że aż cierpła skóra. Jestem pewna, że gdyby nie
Agnes i jej podejście do małej, już dawno zatłukłabym Debbie kawałkiem drewna.
Oczywiście bardzo bym tego później żałowała, ba, płakałabym równie głośno, co
dziewczynka za życia. W gruncie rzeczy kochałam ją, tak jak Victorię Beauty
oraz resztę sióstr. Kochałam jej czarne niczym pomalowane węglem włoski, równie
ciemne oczy i wachlarze rzęs oraz wielki nos, który przesądził ostatecznie o
jej nazwisku, bowiem jak nikt inny przypominała kruka. Była mała i pulchniutka,
jak to dziecko, ale nie interesowały jej typowe dziecięce rozrywki. Wolała
siedzieć godzinami na kamieniu i wpatrywać się w nurt Rzeki bądź gdzieś w dal,
między drzewa w Lesie na przeciwległym brzegu. Robiła przy tym minę, jakby
zupełnie odpływała: rozchylała usta, wysuwała lekko język i przymykała powieki.
Czasem wyobrażałam sobie, że Debbie Crow śni wówczas na jawie o fantastycznych
istotach zamieszkujących niedostępny Las bądź podróżuje w wyobraźni do domu,
który powinien być nasz.
Co się tyczy domu – często bawiły
się w niego Cori i Lucy Platinum. Wyglądały prześmiesznie, kiedy odgrywały role
dwóch mam (w ich zabawach nigdy nie było taty) i dzieci jednocześnie. Odróżniało je od siebie jedynie umiejscowienie pieprzyka na
twarzy – Cori miała nad górną wargą, Lucy u szczytu policzka. Obu im znamiona
niewątpliwie dodawały uroku i tylko one pozwalały odgadnąć, która gra kogo w
zmyślonej rodzinie. Dzieliły się rolami po równo i starały wymieniać,
zauważyłam jednak, że Cori woli dominujące postaci i lepiej potrafi się w nie
wczuć niż bardziej uległa siostra. Żadnej z nich jednak nie przeszkadzała ta
drobna rozbieżność. Uzupełniały się w sposób doskonały, niczym przysłowiowe
połówki jabłka. Miałam wrażenie, że wcale nie potrzebują nas do szczęścia, bo
potrafią same o siebie zadbać i gdyby wypuścić je poza Wyspę, bez problemu
stworzyłyby własny dom. Dom bez nas, bowiem nie ukrywały, że jedynymi ludźmi, o
których się troszczą, są one same. Wielbiły się wprost bezgranicznie, choć
potrafiły się równie mocno na siebie złościć. Walczyły, o tak, a ich spięciom
towarzyszyły ogromne wybuchy gniewu. Dziewczynki najwidoczniej traktowały
niesnaski jak ryzyko zerwania więzi ocierającej się wręcz o magiczną, toteż
podczas kłótni czuły zupełnie wypadały z codziennego rytmu. Poprzez złość wyrażały
bezsilność i desperację, przerażone perspektywą zniszczenia czy choćby
nadszarpnięcia łączącego ich uczucia. Zazwyczaj jednak bliźniaczki były ciche i
spokojne. Przesiadywały godzinami w kąciku Stodoły i czesały się nawzajem lub
podejmowały próby makijażu za pomocą domowej roboty kosmetyków podkradanych
Victorii. Obie miały piękne, platynowe włosy związane najczęściej w dwa gęste
kucyki, ozdobione kolorowymi wstążkami lub polnymi kwiatami. Ich oczy, nieodmiennie
wpatrzone w siebie nawzajem, przywodziły na myśl srebrne monety, a różane
usteczka jednej zawsze potrafiły dokończyć zdanie drugiej. Wiedziałam, że
uważają się za wyjątkowe, dlatego wyobcowały się spośród nas i czasem tylko
zapraszały do zabawy Maleństwo.
Ono natomiast było o rok starsze od
Debbie Crow, ale wydawało się stokroć bardziej dziecinne. Nie dość, że ważyło
ze dwa razy mniej, to nie posiadało nawet w połowie tyle powagi i majestatu co
Debbie – oczywiście jeśli w przypadku dziecka można mówić o podobnych cechach.
Maleństwo było ponadto bardzo agresywne. Lubiło gryźć, kopać i niszczyć, a postronny
obserwator mógłby powierzchownie zarzucić dziewczynce głupotę. Bardzo by się jednak pomylił, bowiem Maleństwo już w wieku trzech lat
nauczyło się czytać, umiało też zaplatać wianki i wiele razy rysowało ze mną
obrazki przy pomocy kawałków węgla. Umiało też nieźle liczyć i było
niesamowicie chytre, szczególnie jeśli chodziło o kantowanie na dziennym
przydziale jedzenia. Bywało, że ojciec nie przychodził przez całe tygodnie,
toteż brakowało pożywienia i picia. Nieraz byłyśmy tak wygłodniałe, że
zjadałyśmy żywe wróble, bo resztki chleba, kaszy, sera i mleka należało
zachować na chłodniejszą porę. Maleństwo jednak wydawało się nie przyjmować
tego do wiadomości i pożerało wszystko, co nie odlatywało. Potrafiło poradzić
sobie nawet z wiewiórkami umykającymi na drzewo. Agnes daremnie ukrywała przed
nim jedzenie: Maleństwo zawsze, absolutnie zawsze prędzej czy później wyniuchało
nową skrytkę i dokumentnie ją wyczyściło. Agnes przypuszczała, że może mieć
tasiemca i wiele innych robaków, w końcu nie dało się zawsze dopilnować, żeby
to, co zjadała, nie było zapchlone czy zarażone czymś paskudnym. Tym bardziej,
że to głównie chore osobniki dawały się najszybciej złapać, a Maleństwo nie
miało litości.
IV
To
wydarzyło się jeszcze za dnia, odmiennie od pozostałych incydentów. Nie mogłeś
już wytrzymać, prawda? Tak bardzo pragnąłeś ujrzeć swoje niewolnice i zrobić tę
obrzydliwą rzecz, którą zawsze robiłeś Agnes, od kiedy zakwitła. Ale ona dawała
sobie z tym radę. Agnes była silna. Miała wprawdzie piękną, poczciwą twarz i
oczy kobiety, ale włosy ścinała krótko i praktycznie, jak mężczyzna. Posiadała
siłę, której nie potrafiłeś jej pozbawić i to doprowadzało cię do furii.
Dlatego właśnie upatrzyłeś sobie ją. Nienawidziłam jej, bo była piękna, o wiele ładniejsza i
powabniejsza ode mnie, ale czułam, że muszę się z nią solidaryzować w zaistniałej
sytuacji. Tak, ojcze, zrobiłeś to jeszcze w świetle dnia, byśmy wszystkie mogły
nacieszyć oczy tym fantastycznym przedstawieniem, tą komediancką farsą, jaką zaprezentowałeś. A Victoria Beauty odegrała wraz z tobą główną rolę.
Zrobiłeś to jasnym dniem. Jeszcze nawet nie zaczęło
zmierzchać.
Ale najpierw wydarzyło się co innego, czego świadkiem
byłam tylko ja sama. Około dziesiątej wieczorem wyszłam ze Stodoły, żeby umyć
się w Rzece i ujrzałam ją brodzącą po kolana w wodzie. Szuwary oblepiały
porcelanowo białe nogi, po których, spod podwiniętej sukienki, spływała gęsta
ciecz, w świetle księżyca połyskująca na czarno. Przekrzywiłam głowę
zaciekawiona. Cóż to mogło być? Podeszłam bliżej. Victoria odwróciła się,
usłyszawszy moje kroki. W jej oczach, pięknych, bursztynowych oczach młodej
kobiety, dostrzegłam przerażenie, o jakiego istnieniu nawet nie śniłam. Pomyślałam,
że nigdy nie bałam się tak bardzo jak ona w tamtej chwili, ale nie miałam
pojęcia, co stanowiło przyczynę tego strachu.
– To tylko krew – powiedziałam, chcąc ją chyba pocieszyć.
Właściwie nie mam pewności, co pragnęłam osiągnąć, ale wiedziałam, że muszę coś
powiedzieć. – Tylko krew, Beauty.
Nie odpowiedziała. Najpierw zadygotały jej kolana, potem upuściła poły białej sukienki, a na
koniec osunęła się w bród i zaczęła szlochać. Ukryła twarz w dłoniach. Woda
wokół niej zrobiła się czarna, a po chwili niebo zapłakało nad losem Victorii
Beauty, o którym ja jeszcze nie wiedziałam. Ale miałam się wkrótce przekonać.
I przekonałam się. Bo zrobiłeś to za dnia, po raz kolejny
i z pewnością nie ostatni.
Przylazłeś do nas jak zwykle w masce, ohydny, tłusty i
śmierdzący. Cuchnąłeś mężczyzną, wiedziałam, choć nigdy nie obcowałam z innym
przedstawicielem rodzaju męskiego. Miałam niezmąconą pewność, że wszyscy są
tacy sami: wstrętni, paskudni i okrutni. Słyszałyśmy już z daleka, jak cumujesz
łódkę na brzegu Rzeki, z mlaśnięciem wkraczasz na mulistą ziemię i kierujesz
się w stronę Stodoły. Czy wiesz, ojcze, że zawsze zapadała wtedy cisza? Czy
wiesz, że Agnes podnosiła spokojny wzrok i tylko wówczas dało się w nim dojrzeć
lęk? Czy potrafisz pojąć, jak bardzo bała się Victoria Beauty, kiedy siedziała
skulona pod ścianą i czekała, aż przyjdziesz ją sprawdzić?
I przyszedłeś. Miałeś na sobie spodnie na szelkach, a
spod rozpiętej koszuli wystawały ciemne, kręte kłaki na piersi. Biała tekturowa
maska, którą nosiłeś, odbijała światło słoneczne, kiedy otworzyłeś drzwi
stodoły i omiotłeś nas zwierzęcym spojrzeniem.
– Ty – powiedziałeś bez wyraźnej adresatki. Victoria
jednak nagle przestała się trząść i zamarła, bo wiedziała, że chodzi o nią. –
Wiesz, gdzie iść.
Owszem, wiedziała.
Wywoływałeś ją w ten sposób od kilkunastu miesięcy i zabierałeś do niewielkiej
klitki przyległej do głównego pomieszczenia Stodoły. Składowałyśmy tam stare
książki, które nam się przejadły, węgiel do rysowania, pióra i inkaust. Zostałyśmy
nimi niegdyś jakże hojnie obdarowane, byśmy nie umarły z nudów.
Victoria nigdy nie chciała powiedzieć, co z nią wtedy
robiłeś, choć wydawało mi się, że Agnes wie. W końcu ją też kiedyś zabierałeś
do komórki.
Tym razem jednak Beauty nie ruszyła się z miejsca, choć
twarde spojrzenie Agnes wyraźnie nakazywało posłuchać ojcowskiego rozkazu.
Inaczej mogło się skończyć nieprzyjemnie… i rzeczywiście się skończyło.
– Rusz się! – warknąłeś, ale dziewczyna siedziała sparaliżowana
strachem, z rękoma obejmującymi ciasno kolana, a po bladych policzkach
popłynęły łzy. Podbródek mojej siostry zadrgał, gdy spomiędzy wykrzywionych
warg wydobyło się ciche skamlenie, jakby ktoś zbił szczeniaka.
Podszedłeś do niej energicznie – ty, nasz tytan znikąd,
nasz pan i władca, musiałeś fatygować się do bezczelnego bachora, który śmiał
nie wykonać polecenia. Dzieciak musiał ponieść karę, dobrze o tym wiedział, a
mimo to nadal zapierał się o usłaną sianem podłogę i nie chciał postąpić nawet
kroku. Szarpałeś wstrętną dziewuchę za rękaw i słyszałeś jej jęki, lecz ona nie
dała się zawlec do komórki. Dlatego spełniłeś powinność przy nas.
– Do diabła, podnieś się, ohydne ścierwo! – prychnąłeś,
targając nią jak workiem pierza.
Przycisnąłeś ją sobie
do spoconej, śmierdzącej piersi, po czym zadarłeś jej spódnicę, siłą zdjąłeś
bieliznę, z której wypadło mnóstwo czerwonej waty. Następnie całym impetem wepchnąłeś
dłoń między uda córki. Nie musiałeś tego robić. Widziałeś, że Victoria już kwitnie. Pragnąłeś
zadać jej ból, sprawić, by jęknęła raz jeszcze, bo w twoim mniemaniu były to
jęki rozkoszy. Widziałam obrzydliwy kształt uwypuklający się wówczas pod twoimi
spodniami i zwymiotowałam, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Cori i Lucy,
Debbie Crow i Maleństwo, a także Agnes z zaciśniętymi ustami – wszystkie
patrzyły oniemiałe, jak przewracałeś krzyczącą Victorię na siano, jak
rozpinałeś spodnie, jak wchodziłeś w nią brutalnie.
Debbie Crow zaczęła
płakać.
– Nie, nie, proszę, o Boże, o nie! – wyła z bólu Victoria,
kiedy poruszałeś się w niej rytmicznie, z każdym pchnięciem coraz mocniej. –
Bła… błagggaaaaam…
Wkrótce nie miała już
sił, by krzyczeć. Musiała ulec. Jej oddech stał się płytki i urywany, z gardła
dobyły się mimowolne pojękiwania. Doskonale pamiętam twoje obleśne dyszenie i
to, jak siano szeleściło pod waszymi ciałami. W końcu Victoria potoczyła bursztynowymi oczami po naszych twarzach, po czym zwiotczała i pozwoliła ci
skończyć.
Debbie Crow rozwrzeszczała się na dobre. Jej jazgot
mieszał się z idealnie zsynchronizowanymi, przyspieszonymi oddechami
bliźniaczek.
Wyszedłeś, zostawiwszy ją z nasieniem cieknącym po udach,
okrwawioną, bezbronną i omdlewającą z boleści. A było to za dnia, ojcze, za
dnia i bez cienia wstydu skradłeś jej to, co miała najcenniejsze.
O jaa! Czytałam to z zapartym tchem i muszę przyznać, że nie mogę się doczekać kolejnej części. Jak na razie, jedyny błąd jaki zauważyłam to ten, że nie robisz dużej litery po wielokropku.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Allz
dworskie-intrygi.blogspot.com
Wow, czytałam to z zadziwieniem, tak świetnej roboty. Jejku masz na prawdę talent do przekazywania wydarzeń. I ten sposób narracji jakby był do niego, moim zdanie bardzo dobry pomysł. Mam nadzieję, że kolejny rozdział ukaże się w nie krótkim czasie.
OdpowiedzUsuńBardzo dobrze opisałaś też wszystkie dziewczyny, każda jest pewną indywidualność, ale jednak mają swoje podobne cechy. Jest to na prawdę przerażająca i wzruszająca historia. Jest mi tak żal tych dziewczyn. Jejku no... Mam nadzieję, że uda im się stamtąd uciec. Czekam na kolejną część.
Pozdrawiam,
Kilulu
Także piszę opowiadanie, na tle psychologicznym. Będzie fajnie jak przeczytasz zapraszam :)
http://lonelinesswithfrends.blogspot.com/
Piszesz wspaniale, masz ogromny talent do tego! Opisujesz to wszystko tak dokładnie... Z niecierpliwością czekam na kolejną notkę!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do siebie :)
http://jestem-rosemary.blogspot.com/
Zgadzam się z tobą... Chciałabym pisać tak jak Ty :D
Usuńhttp://hey-girl-by-jyychaa.blogspot.com/ Napisz co myślisz o moim talencie lub jego braku :D Nie obrażę się jesli ci się nie spodoba :D