środa, 24 lipca 2013

Kiedyś - część pierwsza


I
Przybywałeś zawsze nocą, jak koszmarny sen. Przychodziłeś pilnować, czy oddychamy, by móc służyć ci uniżenie po przebudzeniu. Przychodziłeś, bo wiedziałeś, że się ciebie boimy. Twoje spodnie cuchnęły słonym nasieniem i moczem. Oczy miałeś zawsze jednakowo szkliste, maślane – zwierzęcy instynkt przesłaniał całe człowieczeństwo. Drapieżnik czatował na ofiary i szczerzył kły pod maską. Wiedziałam o tym, choć nie mogłam dostrzec twojej twarzy. Zawsze ją ukrywałeś, jak zbrodniarz włamujący się do domu, by ukraść gospodarzom najcenniejszy skarb.
            Nasze też zabrałeś. Jeden po drugim.
II
            Życie rozpoczyna się dla mnie wspomnieniami z okresu, gdy miałam pięć lat. Moja najstarsza siostra, Agnes, miała wówczas dwanaście i widziałam w niej swego jedynego prawdziwego obrońcę. Nikt oprócz Agnes nie potrafił przeciwstawić się mentalnie całemu okrucieństwu, jakie nas spotykało. Agnes była mądra. Siadywała pod ścianą stodoły, wokół śmierdziała mokra słoma, ale ona i tak otwierała książkę, by wertować ją ze spokojem, niczym nauczycielka w luksusowej pensji dla panien. Jak gdyby nasze drewniane stołeczki były szkolnymi ławami, a deska oparta o dwa porąbane pieńki pulpitem.
            Agnes czytywała Dickensa, Andersena, czasami Wilkie’ego Collinsa i wielu innych znanych pisarzy naszej epoki, których dzieła publikowano odcinkami w czasopismach. Uważała, że dobra literatura to podstawa kształcenia, szczególnie w przypadku młodych, chłonnych umysłów jak nasze. Ubóstwiałam słuchać jej wyważonego altu, kiedy z mistrzowskim opanowaniem sączyła słowa poprzez szum deszczu czy dmący wicher. Nawet zimno przestawało wtedy dokuczać. Gromadziłyśmy się wokół Agnes w szarej spódnicy rozlanej dookoła niby suknia balowa, a czerwone od mrozu dłonie wciskałyśmy między kolana lub pod pachy. Pośrodku stodoły trzaskał ogień, dym zaś unosił się szarym słupem na zewnątrz, przez okrągłą dziurę w dachu. Mimo to wnętrze stodoły było duszne, zimne i zaśmierdłe. Przywykłyśmy jednak do tego, ba, przesiąkłyśmy całym plugastwem, jakie nas otaczało. Cieszyłyśmy się każdą chwilą, która miała w sobie iskrę magii – jak na przykład czytanie bajek czy zajadanie malin prosto z krzewu – bo wiedziałyśmy, że następna może nie nadarzyć się prędko lub może zostać przyćmiona wizytą oprawcy. A trzeba wiedzieć, że był nim nie byle kto, bo nasz ojciec.
            Mieszkałyśmy w stodole odkąd sięgałyśmy pamięcią. Tylko Agnes przypominała sobie inne czasy i niekiedy opowiadała nam o bladych, zatartych obrazach eleganckiego salonu, kuchni pachnącej słodkim ciastem czy wygodnego łóżka. Każda z nas zamykała wówczas oczy i wyobrażała sobie na swój niepowtarzalny sposób dom, którego nigdy nie widziała, a który powinna posiadać. Wtedy jednak o tym nie wiedziałyśmy. Sądziłyśmy, że nasze miejsce jest tam, w stodole na wyspie, daleko pośrodku rzeki. Przez lata zamieszkiwania lichego domostwa wszystkim elementom otoczenia nadałyśmy nazwy własne, bo nie wiedziałyśmy, jak inaczej można je nazywać. Stodoła stała się Stodołą, rzeka Rzeką, a wyspa Wyspą.
III
            W wieku pięciu lat miałam jeszcze sześć sióstr: dziesięcioletnią Agnes, siedmioletnią Victorię, trzyletnie bliźniaczki Cori i Lucy, dwuletnią Melody i roczną Debbie. Nie miałyśmy wspólnego nazwiska, bo nikt nigdy nam go nie zdradził. Nawet Agnes nie pamiętała, jak się nazywamy. Dlatego każda nadała sobie własne nazwisko, odpowiadające najbardziej charakterystycznym cechom wyglądu lub charakteru. I tak oto moje siostry nazywały się Agnes Wisehead, Victoria Beauty, Cori i Lucy Platinum, Melody Maleństwo i Debbie Crow. A ja… ja byłam, jestem i na wieki pozostanę Ofelią Midnight.
            Żyłyśmy razem niczym rodzina z jednym rodzicem w postaci mamy – Agnes. Choć sama jeszcze była dzieckiem, opiekowała się nami od początku do końca. Pragnęła zostać pielęgniarką i często czytywała książki medyczne, toteż niestraszne jej były nasze przypadłości zdrowotne. Wiedziała, co należy robić, kiedy Maleństwo gorączkuje, kiedy Debbie ma kolki lub gdy bliźniaczki spadną z przybudówki i poobcierają sobie dłonie i kolana. Jednej tylko z nas Agnes nigdy nie potrafiła pomóc – mnie, kiedy budziłam się nocą w najróżniejszych miejscach, często nawet na dachu, i wymiotowałam tak długo, aż zwróciłam całą zawartość żołądka. Przez te codzienne wymioty byłam chuda niczym pałka wodna, blada i słabowita. Moja cera miała odcień starego wosku, a kwas żołądkowy poznaczył gardło licznymi ranami. Zęby natomiast stanowiły fundamentalny powód, dla którego nigdy się nie uśmiechałam: pożółkłe, wielki i brzydkie. W chwilach, kiedy spoglądałam w płynącą Rzekę, fragment ułamanego zwierciadła w naszej prowizorycznej sypialni bądź po prostu w kałużę, widziałam coś, czego brzydziłam się najbardziej w świecie. Nienawidziłam swojego ciała. Było tak różne od ciał moich sióstr, wyrastających powoli na urodziwe panienki. Ja natomiast wydawałam się zaklęta w czasie: na wieki tak samo niska, brzydka, koścista i żylasta jak wtedy, gdy miałam pięć lat. Moją trójkątną, zapadniętą twarz otaczały strąki grubych jak u konia, szorstkich włosów nieokreślonego koloru. Opisywałam go zwykle jako ziemniaczany brąz. Nigdy w życiu nie obcinałam szpetnych kłaków, zatem w wieku trzynastu lat sięgały do kolan. Z jakiegoś powodu czułam się z nimi związana i choć, broń Boże, mi się nie podobały, to ogarniało mnie poczucie bezpieczeństwa, kiedy mogłam się nimi otulić. Osłonić przed życiem. Musiałam wówczas przypominać stóg siana, ale nie dbałam o to: spuszczałam po prostu oczy, by nie widzieć litości na twarzach sióstr i zamykałam się w swoim małym, zatęchłym światku.
            Co się tyczy oczu – miały kolor równie nieokreślony, jak włosy. W jednym świetle wydawały się stalowoszare, w innym błękitne, w jeszcze innym – szaroniebieskie. Zwykle tęczówki skryte były za kurtyną ciężkich powiek i długich, czarnych rzęs. Ramę dla oczu stanowiła ciemna, wyrazista linia brwi, dodająca mojemu mizernemu obliczu nieco wyniosłości, podkreślonej przez wydatne usta. Może gdybym odpowiednio się mną zaopiekowano, mogłabym uchodzić jeśli nie za ładną, to chociaż za przeciętnej urody dziewczynkę. Nie zajął się mną jednak nikt oprócz kochanej mamy Agnes, której niewiarygodnie ciężko było pogodzić obowiązki głównej opiekunki z własnymi problemami. A miała sobie z czym radzić, o tak. Nigdy nie należałyśmy do dzieci słabego charakteru, toteż często wywiązywały się między nami scysje. Twarda szkoła życia nauczyła nas, że nie można być kruchym i podatnym na zranienia, więc żadna nie dawała sobie w kaszę dmuchać. Dodatkowo – że znów nawiążę do swojej wątpliwej urody – wykazywałam bardzo brzydką cechę charakteru, jaką jest zawiść. Uwidaczniała się szczególnie podczas mglistych wieczorów, kiedy obserwowałam Victorię Beauty, piękność od stóp do głów, spacerującą brzegiem Rzeki. Zwiewna sukienka sunęła za nią kilka cali ponad źdźbłami traw, a hebanowe włosy opadały na ramiona i plecy lśniącymi kaskadami. Kiedy się odwracała, a długie, lepkie palce mgły muskały jej policzki i łabędzią szyję, wyglądała niczym wróżka, nimfa bądź inna postać prosto ze snu. Jej oczy, cudownie bursztynowe, zawsze miały w sobie coś nieodgadnionego, co tylko pogłębiało moją zazdrość o urodę Victorii. W głębi serca każda z nas była o nią zazdrosna, ale tylko ja okazywałam to bez skrępowania: darłam jej sukienki, obrzucałam błotem, a raz nawet obcięłam jej włosy, kiedy spała. Chciałam, żeby którejś nocy oprawca przyszedł, nałożył jej worek na głowę i utopił w Rzece na oczach nas wszystkich. Wiedziałam, że ta myśl jest zła, mimo to  pielęgnowałam ją w sobie niczym chorobę, którą paradoksalnie bardzo lubiłam. Zazdrość była uczuciem, czymś, co świadczyło niepodważalnie, że jeszcze tli się we mnie życie, a przecież wyglądałam niemal jak umarła. Pragnęłam żyć, choć często negowałam owo pragnienie. I owszem, kochałam Victorię, choć jednocześnie nienawidziłam jej najbardziej na świecie, zaraz po ojcu. Teraz wydaje mi się, że jedynie we mnie zdołało w pełni wykiełkować i rozkwitnąć uczucie nienawiści. Stanowiła moją siłę, motor działania. Każda z nas miała inny: Agnes opiekuńczość, Victoria próżność, Cori i Lucy alienację, Maleństwo agresję, a Debbie Crow chyba tylko swój skrzekliwy płacz, którym zamęczała nas od rana do nocy.
            Debbie Crow, nasza najmłodsza siostrzyczka, płakała naprawdę bardzo często. Nieraz nie potrzebowała wyraźnego powodu. Płakała, bo chyba po prostu lubiła płacz, a robiła to w tak nieprzyjemny, chrapliwy sposób, że aż cierpła skóra. Jestem pewna, że gdyby nie Agnes i jej podejście do małej, już dawno zatłukłabym Debbie kawałkiem drewna. Oczywiście bardzo bym tego później żałowała, ba, płakałabym równie głośno, co dziewczynka za życia. W gruncie rzeczy kochałam ją, tak jak Victorię Beauty oraz resztę sióstr. Kochałam jej czarne niczym pomalowane węglem włoski, równie ciemne oczy i wachlarze rzęs oraz wielki nos, który przesądził ostatecznie o jej nazwisku, bowiem jak nikt inny przypominała kruka. Była mała i pulchniutka, jak to dziecko, ale nie interesowały jej typowe dziecięce rozrywki. Wolała siedzieć godzinami na kamieniu i wpatrywać się w nurt Rzeki bądź gdzieś w dal, między drzewa w Lesie na przeciwległym brzegu. Robiła przy tym minę, jakby zupełnie odpływała: rozchylała usta, wysuwała lekko język i przymykała powieki. Czasem wyobrażałam sobie, że Debbie Crow śni wówczas na jawie o fantastycznych istotach zamieszkujących niedostępny Las bądź podróżuje w wyobraźni do domu, który powinien być nasz.
            Co się tyczy domu – często bawiły się w niego Cori i Lucy Platinum. Wyglądały prześmiesznie, kiedy odgrywały role dwóch mam (w ich zabawach nigdy nie było taty) i dzieci jednocześnie. Odróżniało je od siebie jedynie umiejscowienie pieprzyka na twarzy – Cori miała nad górną wargą, Lucy u szczytu policzka. Obu im znamiona niewątpliwie dodawały uroku i tylko one pozwalały odgadnąć, która gra kogo w zmyślonej rodzinie. Dzieliły się rolami po równo i starały wymieniać, zauważyłam jednak, że Cori woli dominujące postaci i lepiej potrafi się w nie wczuć niż bardziej uległa siostra. Żadnej z nich jednak nie przeszkadzała ta drobna rozbieżność. Uzupełniały się w sposób doskonały, niczym przysłowiowe połówki jabłka. Miałam wrażenie, że wcale nie potrzebują nas do szczęścia, bo potrafią same o siebie zadbać i gdyby wypuścić je poza Wyspę, bez problemu stworzyłyby własny dom. Dom bez nas, bowiem nie ukrywały, że jedynymi ludźmi, o których się troszczą, są one same. Wielbiły się wprost bezgranicznie, choć potrafiły się równie mocno na siebie złościć. Walczyły, o tak, a ich spięciom towarzyszyły ogromne wybuchy gniewu. Dziewczynki najwidoczniej traktowały niesnaski jak ryzyko zerwania więzi ocierającej się wręcz o magiczną, toteż podczas kłótni czuły zupełnie wypadały z codziennego rytmu. Poprzez złość wyrażały bezsilność i desperację, przerażone perspektywą zniszczenia czy choćby nadszarpnięcia łączącego ich uczucia. Zazwyczaj jednak bliźniaczki były ciche i spokojne. Przesiadywały godzinami w kąciku Stodoły i czesały się nawzajem lub podejmowały próby makijażu za pomocą domowej roboty kosmetyków podkradanych Victorii. Obie miały piękne, platynowe włosy związane najczęściej w dwa gęste kucyki, ozdobione kolorowymi wstążkami lub polnymi kwiatami. Ich oczy, nieodmiennie wpatrzone w siebie nawzajem, przywodziły na myśl srebrne monety, a różane usteczka jednej zawsze potrafiły dokończyć zdanie drugiej. Wiedziałam, że uważają się za wyjątkowe, dlatego wyobcowały się spośród nas i czasem tylko zapraszały do zabawy Maleństwo.
            Ono natomiast było o rok starsze od Debbie Crow, ale wydawało się stokroć bardziej dziecinne. Nie dość, że ważyło ze dwa razy mniej, to nie posiadało nawet w połowie tyle powagi i majestatu co Debbie – oczywiście jeśli w przypadku dziecka można mówić o podobnych cechach. Maleństwo było ponadto bardzo agresywne. Lubiło gryźć, kopać i niszczyć, a postronny obserwator mógłby powierzchownie zarzucić dziewczynce głupotę. Bardzo by się jednak pomylił, bowiem Maleństwo już w wieku trzech lat nauczyło się czytać, umiało też zaplatać wianki i wiele razy rysowało ze mną obrazki przy pomocy kawałków węgla. Umiało też nieźle liczyć i było niesamowicie chytre, szczególnie jeśli chodziło o kantowanie na dziennym przydziale jedzenia. Bywało, że ojciec nie przychodził przez całe tygodnie, toteż brakowało pożywienia i picia. Nieraz byłyśmy tak wygłodniałe, że zjadałyśmy żywe wróble, bo resztki chleba, kaszy, sera i mleka należało zachować na chłodniejszą porę. Maleństwo jednak wydawało się nie przyjmować tego do wiadomości i pożerało wszystko, co nie odlatywało. Potrafiło poradzić sobie nawet z wiewiórkami umykającymi na drzewo. Agnes daremnie ukrywała przed nim jedzenie: Maleństwo zawsze, absolutnie zawsze prędzej czy później wyniuchało nową skrytkę i dokumentnie ją wyczyściło. Agnes przypuszczała, że może mieć tasiemca i wiele innych robaków, w końcu nie dało się zawsze dopilnować, żeby to, co zjadała, nie było zapchlone czy zarażone czymś paskudnym. Tym bardziej, że to głównie chore osobniki dawały się najszybciej złapać, a Maleństwo nie miało litości.
IV
            To wydarzyło się jeszcze za dnia, odmiennie od pozostałych incydentów. Nie mogłeś już wytrzymać, prawda? Tak bardzo pragnąłeś ujrzeć swoje niewolnice i zrobić tę obrzydliwą rzecz, którą zawsze robiłeś Agnes, od kiedy zakwitła. Ale ona dawała sobie z tym radę. Agnes była silna. Miała wprawdzie piękną, poczciwą twarz i oczy kobiety, ale włosy ścinała krótko i praktycznie, jak mężczyzna. Posiadała siłę, której nie potrafiłeś jej pozbawić i to doprowadzało cię do furii.
            Dlatego właśnie upatrzyłeś sobie . Nienawidziłam jej, bo była piękna, o wiele ładniejsza i powabniejsza ode mnie, ale czułam, że muszę się z nią solidaryzować w zaistniałej sytuacji. Tak, ojcze, zrobiłeś to jeszcze w świetle dnia, byśmy wszystkie mogły nacieszyć oczy tym fantastycznym przedstawieniem, tą komediancką farsą, jaką zaprezentowałeś. A Victoria Beauty odegrała wraz z tobą główną rolę.
            Zrobiłeś to jasnym dniem. Jeszcze nawet nie zaczęło zmierzchać.
            Ale najpierw wydarzyło się co innego, czego świadkiem byłam tylko ja sama. Około dziesiątej wieczorem wyszłam ze Stodoły, żeby umyć się w Rzece i ujrzałam ją brodzącą po kolana w wodzie. Szuwary oblepiały porcelanowo białe nogi, po których, spod podwiniętej sukienki, spływała gęsta ciecz, w świetle księżyca połyskująca na czarno. Przekrzywiłam głowę zaciekawiona. Cóż to mogło być? Podeszłam bliżej. Victoria odwróciła się, usłyszawszy moje kroki. W jej oczach, pięknych, bursztynowych oczach młodej kobiety, dostrzegłam przerażenie, o jakiego istnieniu nawet nie śniłam. Pomyślałam, że nigdy nie bałam się tak bardzo jak ona w tamtej chwili, ale nie miałam pojęcia, co stanowiło przyczynę tego strachu.
            – To tylko krew – powiedziałam, chcąc ją chyba pocieszyć. Właściwie nie mam pewności, co pragnęłam osiągnąć, ale wiedziałam, że muszę coś powiedzieć. – Tylko krew, Beauty.
Nie odpowiedziała. Najpierw zadygotały jej kolana, potem upuściła poły białej sukienki, a na koniec osunęła się w bród i zaczęła szlochać. Ukryła twarz w dłoniach. Woda wokół niej zrobiła się czarna, a po chwili niebo zapłakało nad losem Victorii Beauty, o którym ja jeszcze nie wiedziałam. Ale miałam się wkrótce przekonać.
            I przekonałam się. Bo zrobiłeś to za dnia, po raz kolejny i z pewnością nie ostatni.
            Przylazłeś do nas jak zwykle w masce, ohydny, tłusty i śmierdzący. Cuchnąłeś mężczyzną, wiedziałam, choć nigdy nie obcowałam z innym przedstawicielem rodzaju męskiego. Miałam niezmąconą pewność, że wszyscy są tacy sami: wstrętni, paskudni i okrutni. Słyszałyśmy już z daleka, jak cumujesz łódkę na brzegu Rzeki, z mlaśnięciem wkraczasz na mulistą ziemię i kierujesz się w stronę Stodoły. Czy wiesz, ojcze, że zawsze zapadała wtedy cisza? Czy wiesz, że Agnes podnosiła spokojny wzrok i tylko wówczas dało się w nim dojrzeć lęk? Czy potrafisz pojąć, jak bardzo bała się Victoria Beauty, kiedy siedziała skulona pod ścianą i czekała, aż przyjdziesz ją sprawdzić?
            I przyszedłeś. Miałeś na sobie spodnie na szelkach, a spod rozpiętej koszuli wystawały ciemne, kręte kłaki na piersi. Biała tekturowa maska, którą nosiłeś, odbijała światło słoneczne, kiedy otworzyłeś drzwi stodoły i omiotłeś nas zwierzęcym spojrzeniem.
            – Ty – powiedziałeś bez wyraźnej adresatki. Victoria jednak nagle przestała się trząść i zamarła, bo wiedziała, że chodzi o nią. – Wiesz, gdzie iść.
Owszem, wiedziała. Wywoływałeś ją w ten sposób od kilkunastu miesięcy i zabierałeś do niewielkiej klitki przyległej do głównego pomieszczenia Stodoły. Składowałyśmy tam stare książki, które nam się przejadły, węgiel do rysowania, pióra i inkaust. Zostałyśmy nimi niegdyś jakże hojnie obdarowane, byśmy nie umarły z nudów.
            Victoria nigdy nie chciała powiedzieć, co z nią wtedy robiłeś, choć wydawało mi się, że Agnes wie. W końcu ją też kiedyś zabierałeś do komórki.
            Tym razem jednak Beauty nie ruszyła się z miejsca, choć twarde spojrzenie Agnes wyraźnie nakazywało posłuchać ojcowskiego rozkazu. Inaczej mogło się skończyć nieprzyjemnie… i rzeczywiście się skończyło.
            – Rusz się! – warknąłeś, ale dziewczyna siedziała sparaliżowana strachem, z rękoma obejmującymi ciasno kolana, a po bladych policzkach popłynęły łzy. Podbródek mojej siostry zadrgał, gdy spomiędzy wykrzywionych warg wydobyło się ciche skamlenie, jakby ktoś zbił szczeniaka.
            Podszedłeś do niej energicznie – ty, nasz tytan znikąd, nasz pan i władca, musiałeś fatygować się do bezczelnego bachora, który śmiał nie wykonać polecenia. Dzieciak musiał ponieść karę, dobrze o tym wiedział, a mimo to nadal zapierał się o usłaną sianem podłogę i nie chciał postąpić nawet kroku. Szarpałeś wstrętną dziewuchę za rękaw i słyszałeś jej jęki, lecz ona nie dała się zawlec do komórki. Dlatego spełniłeś powinność przy nas.
            – Do diabła, podnieś się, ohydne ścierwo! – prychnąłeś, targając nią jak workiem pierza.
Przycisnąłeś ją sobie do spoconej, śmierdzącej piersi, po czym zadarłeś jej spódnicę, siłą zdjąłeś bieliznę, z której wypadło mnóstwo czerwonej waty. Następnie całym impetem wepchnąłeś dłoń między uda córki. Nie musiałeś tego robić. Widziałeś, że Victoria już kwitnie. Pragnąłeś zadać jej ból, sprawić, by jęknęła raz jeszcze, bo w twoim mniemaniu były to jęki rozkoszy. Widziałam obrzydliwy kształt uwypuklający się wówczas pod twoimi spodniami i zwymiotowałam, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Cori i Lucy, Debbie Crow i Maleństwo, a także Agnes z zaciśniętymi ustami – wszystkie patrzyły oniemiałe, jak przewracałeś krzyczącą Victorię na siano, jak rozpinałeś spodnie, jak wchodziłeś w nią brutalnie.
Debbie Crow zaczęła płakać.
            – Nie, nie, proszę, o Boże, o nie! – wyła z bólu Victoria, kiedy poruszałeś się w niej rytmicznie, z każdym pchnięciem coraz mocniej. – Bła… błagggaaaaam…
Wkrótce nie miała już sił, by krzyczeć. Musiała ulec. Jej oddech stał się płytki i urywany, z gardła dobyły się mimowolne pojękiwania. Doskonale pamiętam twoje obleśne dyszenie i to, jak siano szeleściło pod waszymi ciałami. W końcu Victoria potoczyła bursztynowymi oczami po naszych twarzach, po czym zwiotczała i pozwoliła ci skończyć.
            Debbie Crow rozwrzeszczała się na dobre. Jej jazgot mieszał się z idealnie zsynchronizowanymi, przyspieszonymi oddechami bliźniaczek.
            Wyszedłeś, zostawiwszy ją z nasieniem cieknącym po udach, okrwawioną, bezbronną i omdlewającą z boleści. A było to za dnia, ojcze, za dnia i bez cienia wstydu skradłeś jej to, co miała najcenniejsze.

4 komentarze:

  1. O jaa! Czytałam to z zapartym tchem i muszę przyznać, że nie mogę się doczekać kolejnej części. Jak na razie, jedyny błąd jaki zauważyłam to ten, że nie robisz dużej litery po wielokropku.
    Pozdrawiam, Allz

    dworskie-intrygi.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow, czytałam to z zadziwieniem, tak świetnej roboty. Jejku masz na prawdę talent do przekazywania wydarzeń. I ten sposób narracji jakby był do niego, moim zdanie bardzo dobry pomysł. Mam nadzieję, że kolejny rozdział ukaże się w nie krótkim czasie.
    Bardzo dobrze opisałaś też wszystkie dziewczyny, każda jest pewną indywidualność, ale jednak mają swoje podobne cechy. Jest to na prawdę przerażająca i wzruszająca historia. Jest mi tak żal tych dziewczyn. Jejku no... Mam nadzieję, że uda im się stamtąd uciec. Czekam na kolejną część.
    Pozdrawiam,
    Kilulu

    Także piszę opowiadanie, na tle psychologicznym. Będzie fajnie jak przeczytasz zapraszam :)
    http://lonelinesswithfrends.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Piszesz wspaniale, masz ogromny talent do tego! Opisujesz to wszystko tak dokładnie... Z niecierpliwością czekam na kolejną notkę!

    Pozdrawiam i zapraszam do siebie :)
    http://jestem-rosemary.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się z tobą... Chciałabym pisać tak jak Ty :D

      http://hey-girl-by-jyychaa.blogspot.com/ Napisz co myślisz o moim talencie lub jego braku :D Nie obrażę się jesli ci się nie spodoba :D

      Usuń