wtorek, 6 sierpnia 2013

Kiedyś - część trzecia

X
            Nie opowiedziałam jeszcze o sypialni. Ale to może przy okazji Bożego Narodzenia. Sypialnia odgrywała w tym okresie ważną rolę i sądzę, że powinno się poruszyć te dwa zagadnienia w tym samym czasie.
            Boże Narodzenie obchodziłyśmy bardzo uroczyście jak na nasze skromne, ograniczone warunki. Wiedziałyśmy, że nadeszła, bo mądra Agnes od pierwszego dnia pobytu na Wyspie (choć słabo go pamiętała), zaznaczała na ścianie w sypialni upływ czasu.
 W Wigilię od samego rana porządkowałyśmy Duży Pokój: Victoria zamiatała podłogę, ja zdejmowałam pajęczyny, Maleństwo i Debbie Crow pracowicie pucowały półki, a bliźniaczki powoli i sumiennie układały książki w skrzyniach oraz ubrania w szafie. Muszę przyznać, że o ile mogłam się poszczycić mianem nadwornego lenia numer jeden, o tyle ten rodzaj pracy bardzo mi odpowiadał. Kurz pod paznokciami, mokre, zimne dłonie szczypiące od mydlin, zdarta skóra na łokciach czy kolanach i łamanie w krzyżu stanowiły elementy przyjemnego poświęcenia, czegoś, na co zdobywałam się wyjątkowo rzadko. Lubiłam, kiedy stodoła pachniała mydłem i suchym sianem, a na czystym palenisku trzaskał ogień. Jego czerwony blask wydawał się wzbijać wówczas wysoko, aż do ciemnoniebieskiego, okrągłego otworu w suficie. Nawet dymiło jakby mniej.
            Nie tylko ja uważałam Boże Narodzenie za potrzebne święto. Wszystkie siostry chętnie pomagały w przygotowaniach, zwłaszcza Cori i Lucy.
            – Serwetki, madame? – mówiła Cori.
            – Złożone, milady – kończyła Lucy.
            – Talerze?
            – Na stole.
            – Bombki…?
            – …choinka.
            – Dywan…?
            – …na podłodze, śmiesz wątpić, moja droga?
Potrafiły robić podobne przeglądy całymi godzinami. Siedziały wpatrzone w próżnię i recytowały po kolei wszystko, co trzeba było zrobić, a jeśli coś pominęły, zaczynały od nowa, aż uznały stan Stodoły za satysfakcjonujący. Czasem parodiowałam je z Maleństwem siedzącym mi na plecach.
            – Klozet? – zagadywałam wesoło.
            – Upaprany – odpowiadało Maleństwo.
            – Kurze łajno?
            – Rozsmarowane.
            – Obeszczana słoma?
            – W gotowości!
I tak dalej, i tak dalej, aż w końcu, gdy kolejne pozycje na liście zaczynały przechodzić wszelkie wyobrażenie, Agnes zaganiała nas z powrotem do pracy.
            Wspólnie ścinałyśmy jodełkę z młodnika za ogródkiem i stawiałyśmy ją pośrodku Dużego Pokoju, by następnie ustroić szyszkami i zasuszonymi kwiatami, spowite aromatem żywicy. Jarzębina czerwieniła się nad wejściem do Stodoły i na gałązkach choinki, a bożonarodzeniowy ciemiernik zdobił wszystkie półki. Jemioła zwisała radośnie ze sklepienia żebrowego, a bliźniaczki co chwila dawały sobie pod nią całusy, chichocząc i udając zawstydzenie.
            – Och, pani wybaczy, nie mogłam się powstrzymać, milady! – wzdychała Cori komicznie zniżonym głosem.
            – Jest pani niepoprawna, madame! – groziła jej palcem Lucy.
Obok choinki stawiałyśmy stół nakryty najczystszą białą chustą i nasze siedem stołeczków. Nie miałyśmy co prawda indyka ani nawet gęsi, ale na Boże Narodzenie Agnes zawsze przyrządzała pierwszorzędnego kurczaka. Ocierałyśmy ślinkę z ust, kiedy piekł się nad ogniskiem, pachnący i ciepły, a później, apetycznie przyrumieniony, leżał na półmisku w centralnym punkcie stołu, nadziewany gotowaną marchewką, kalafiorem, cebulą i fasolą.
            – Panie, pobłogosław ten posiłek i tych, którzy go spożywają – intonowała Agnes w ramach uroczystej inauguracji Wigilii.
Spoglądałyśmy po sobie, uśmiechając się dyskretnie. Wszystkie byłyśmy tego dnia schludne i uczesane. Sukienki, które nosiłyśmy, czekały cały rok na wyjęcie z szafy. Cori i Lucy wkładały kremowe cudeńka z tiulu, Victoria zwiewną fiołkową kreację, Maleństwo różową i rozkloszowaną, Debbie Crow naturalnie czarną, zaś Agnes lnianą, w kolorze khaki, najskromniejszą z nas wszystkich. Moja była ciemnoniebieska z białymi koronkowymi wstawkami. Wszystkie ubrania szyła nasza kochana Wisehead.
            Kiedy już pożarłyśmy kurczaka, następowało wielkie wigilijne czytanie bajek. Agnes siadała na krześle obok choinki, a my na kocu u jej stóp. Cori i Lucy wtulały się w siebie nawzajem, Victoria obejmowała własne nogi obok nich, dalej siedziałam ja z Maleństwem na ramionach (dzięki piórkowej wadze dziewczynki mój kręgosłup jakoś zdołał się uchować), a Debbie Crow opierała się o kolana Agnes. Tworzyłyśmy zamknięty krąg wyobraźni, zaklęty w szeleście przewracanych stronic, migotliwym blasku ognia na papierze i czarnej barwie inkaustu. Odbywałyśmy niesamowite podróże na dno oceanu z Małą Syrenką, jeździłyśmy saniami Królowej Śniegu i balowałyśmy do północy wraz z Kopciuszkiem.
            No właśnie – do północy. O tej porze kończyło się wielkie czytanie i na scenę wkraczała osławiona sypialnia: niewielkie pomieszczenie składające się w całości z łóżka. Wchodząc do niego, wkraczało się od razu na stary materac, nakryty kilkoma warstwami koców. U szczytu leżało siedem poduszek i mnóstwo gałganków. Tam lokowałyśmy się wygodnie, owinięte pierzyną. Grzałyśmy się nawzajem, pamiętam doskonale zimne stópki Maleństwa wciśnięte między moje własne, niewiele cieplejsze. Kiedy cichły rozmowy, Victoria zaczynała nucić kołysanki i mniej skoczne kolędy. Jej cudowny, słodki głos płynął po pokoju ospale jak gondola z gondolierem przyprószającym nasze powieki sennym piaskiem. Powietrze wypełniały coraz to bardziej regularne i wyciszone oddechy. Leżałam zwykle pomiędzy Agnes a Maleństwem przyklejonym do mojej piersi i wdychałam ich zapachy wymieszane z wonią siana, wpatrzona w ciemnobrązowy sufit Stodoły. Było mi cieplutko i sennie.
            – Maleństwo – warczałam – ty mały prosiaku.
            – No co?
            – Puściłaś bąka.
            – Ofelio! Damie nie przystoi! – oburzała się Victoria.
            – Ale zagazować nas wszystkie już tak? – odpierałam ironicznie.
A Maleństwo wybuchało śmiechem i powtarzało swój chwalebny wyczyn, aż byłyśmy zielone jak zgniły groszek.
            W wigilijny wieczór tworzyłyśmy rodzinę bardziej niż kiedykolwiek.
XI
            Śniłeś mi się.
            Zawsze przed przebudzeniem miałam przed oczami twoją twarz, której nigdy naprawdę nie widziałam. I za każdym razem wyglądała inaczej. Czasem miałeś nalane, czerwone policzki i rudy zarost, czasem czarną brodę i wielki nochal, a czasem gładko wygoloną, wyniosłą linię szczęki. Jeden jednak szczegół zawsze pozostawał niezmienny: twoje zwierzęce, maślane ślepia, szklące się na widok naszych młodych ciał.
            W tych snach nie musiałeś nic robić, po prostu stałeś i patrzyłeś, a ja nie mogłam się poruszyć, nie mogłam nawet odwrócić wzroku. Bardzo pragnęłam wtedy uciec i przypuszczam, że podczas pierwszych prób wstawałam z łóżka i rozpoczynałam swoją conocną wędrówkę po stodole. Wychodziłam też na podwórko, a czasem nawet budziłam się po kolana w Rzece i ubarwiałam ją wodospadem wymiocin.
            Pewnego razu, kiedy akurat przywdziałeś oblicze bruneta o ostrych rysach, ocknęłam się przed wychodkiem. Nie było to dla mnie nowością – jak już wspomniałam, towarzyszyłam Victorii Beauty podczas wymiotów. Tak było i tamtego ranka. Nocna koszula lepiła mi się do nóg, mokra od rosy, kiedy zgięta wpół zwracałam kolację najciszej, jak potrafiłam. Potem, cała spocona i z twarzą zalaną łzami, podczołgałam się do wygódki, skąd dobiegały dźwięki podobne do wydawanych przed chwilą przeze mnie.
            Minęły dwa miesiące od czasu, kiedy Agnes nastraszyła tobą Victorię. Od tamtej chwili zaczęła znów jeść normalnie, przerażona perspektywą urodzenia chorego dziecka i kolejnego gwałtu. Poranne nudności jednak nie minęły i nadal codziennie spędzała w prowizorycznej toalecie kilka godzin, podczas których wspierałam ją mentalnie zza ściany. Nigdy się nie odzywałam. Aż do tamtego dnia.
            – Bolało? – spytałam.
Victoria ucichła. Przestała wymiotować, najwyraźniej zdębiała po usłyszeniu mojego głosu. Zdziwiło mnie, jak dokładnie zrozumiała moje pytanie, bo sama miałabym z tym kłopot.
            – Kiedy zaczynał – odpowiedziała cicho. – Tylko wtedy… potem już… już nic…
            – Nie pamiętasz?
            – Nie.
            – A teraz?
            – Co teraz?
            – Boli? Kiedy o tym śnisz? Kiedy myślisz?
            – Nie. Wspomnienia nie bolą. Tylko w głowie, ale to nie jest tamten ból.
            – Ale śni ci się to?
            – Noc w noc.
            – Długo już tu przychodzisz?
            – Od pierwszego dnia.
            – Dnia czego?
            – Dnia, kiedy TO we mnie zamieszkało.
            – TO?
            – Dziecko.
            – Mieszka w tobie dziecko. Tak jak kiedyś w Agnes.
            – Tak.
            – I nie jest mu duszno?
            – Nie, głupia. Ono ma wszystko, czego potrzeba. Tylko mnie jest niedobrze.
            – To się wszystko ze sobą gryzie. Nie rozumiem. Gdybym siedziała tyle czasu skulona w czymś tak małym, jak twój brzuch, na pewno byłoby mi gorąco i źle się oddychało. Poza tym bolałby mnie kręgosłup.
            – Bo ty to co innego. Moje dziecko nie jest tobą.
            – Ja nie mieszkałam w czyimś brzuchu?
            – A bo ja wiem? Ktoś taki jak ty mógł się urodzić w inny sposób. Na przykład mogłaś się wykluć. To by pasowało, ponoć gady wyłażą z jajek.
            – Ojej.
            – Właśnie.
            – Czyli jestem gadem.
            – Teraz to odkryłaś?
            – Tak. To znaczy… chyba. Victoria?
            – Tak?
            – Będę mogła dotknąć dziecka, kiedy już wyjdzie na zewnątrz?
            – Zobaczymy.
            – Dziękuję.
I odeszłam – z lasującym się mózgiem i rozmazanym świtem przed oczami.
            Od tamtego dnia starałam nie odzywać się do Victorii. Siedziałam zwyczajowo w kącie i skrobałam patykiem obrazki na ziemi, czasem nosiłam Maleństwo na barana. Wspinałam się na drzewa, słuchałam ptaków i próbowałam je nazywać, ale nigdy nie udawało mi się to tak szybko jak Agnes. Czasem straszyłam Cori i Lucy, wyskakując z wrzaskiem zza krzaka cała w gałązkach. Agnes czytała, Maleństwo pożerało robaki, Debbie Crow milczała i od czasu do czasu zdzierała gardło jak opętana. Życie płynęło wraz z nurtem Rzeki.
            Aż nadszedł dzień porodu.
            Wiesz, byłeś u nas tamtego wieczora. Akurat zebrało ci się na agresywne wyskoki, tym ją zestresowałeś i sprowokowałeś przedwczesną akcję porodową. Początkowo myślałam, że to nic, że jej minie, że przestanie syczeć z bólu, a pod jej stopami nie rozleje się kałuża wód płodowych. Miałam nadzieję zatrzymać myślą nieubłaganą strużkę krwi ściekającą po udzie.
            Tamtego wieczora powitałam cię na zewnątrz, z Maleństwem siedzącym na plecach. Dookoła piętrzyły się śniegowe czapy, skrzące od mrozu i odbijające malinowo-oranżową poświatę zachodu. Uszy miałam pełne wywodów Maleństwa i poszumów wieczornego wiatru szczypiącego policzki. Było mi zimno w stopy, obute jedynie w czarne buciory z odłażącą podeszwą, a usta miałam spierzchnięte i popękane. Właśnie dłubałam je paznokciem, kiedy ujrzałam łódkę przybijającą do brzegu.
Przyszedłeś wzburzony, jak zwykle cuchnący niczym cap na jesień, a przecież była zima. Zresztą, dla mnie cuchnąłbyś nawet wtedy, gdybyś wyperfumował się od wielkich buciorów po zakapturzony łeb.
            Kiedy przechodziłeś obok, wyciągnąłeś rękę i porwałeś mnie za włosy. Krzyknęłam z bólu, Maleństwo zwaliło mi się z ramion w śnieżną zaspę, ale szybko wstało i potruchtało w panice za nami. Powlokłeś mnie aż do wejścia, po czym przerzuciłeś przez drzwi i kopniakiem cisnąłeś na środek Dużego Pokoju, tuż obok paleniska. Nie zdążyłam się nawet osłonić, a już spadły na mnie kolejne razy. Agnes przestała robić na drutach, Debbie Crow wybuchła płaczem, bliźniaczki zamarły w identycznej, zszokowanej pozie. A Victoria… Victorii z nami nie było i to mnie na moment uradowało. Weszła dopiero, kiedy rąbnąłeś mnie pięścią w oko i wcisnąłeś twarz w wygasłe palenisko. Było jeszcze ciepłe, poparzyło mi policzki. W nosie i ustach miałam pełno popiołu. Chrzęścił mi w zębach, aż poczułam gęsią skórkę.
            Szarpnąłeś mną w górę, znów za włosy (po tym incydencie odkryłam na głowie trzy spore placki łysiny), po czym wepchnąłeś dłoń pod spódnicę. Poczułam palące ciepło między nogami, potem rozpychający ból. Zwiesiłam głowę do tyłu i potoczyłam oczyma po twarzach sióstr, które zamigotały jak wirujący parasol we wzory. Pomyślałam, że oto powtarza się scena z życia Victorii, tyle że w wykonaniu mniej urodziwej siostry. Oprawca jednak zawsze pozostawał jednakowy, jak by się nie zmieniała jego ofiara.
             Ale przecież tym razem to ja byłam ofiarą, nie uległa Victoria!
            Zamachnęłam się i z całych sił chlasnęłam cię w pysk, ty plugawa świnio, zrywając maskę i wycinając paznokciami trzy piękne sznyty w poprzek twarzy. Ryknąłeś ze wściekłością, zasłaniając jedną ręką oblicze, a drugą błyskawicznie wyrywając spod mojej spódnicy. Odczołgałam się w tył na czworakach, jak osaczone zwierzę i obnażyłam pożółkłe od wymiotów zęby. Musiałam się prezentować naprawdę przerażająco, bo Debbie Crow aż przeszła z nieskrępowanego płaczu w paniczne krztuszenie się. Zasyczałam z furią i obrzuciłam cię dzikim wzrokiem. W tamtej chwili widziałam najwięcej twojej twarzy w całym swoim Pierwszym Życiu.
            – Ty wredna, mała ladacznico! – wrzeszczałeś, miotając się po Dużym Pokoju. Rozrzucałeś książki, krzesełka i zabawki uwinięte z patyków. A Agnes tak pracowicie to wszystko sprzątała, układała… zniszczyłeś jej pracę! To rozjuszyło mnie jeszcze bardziej niż zadana krzywda. – Ty brudna zdziro! Poczekaj tylko, niech cię dostanę! Poczekaj!
Nie zamierzałam czekać. Wbiłam w ciebie złowieszcze spojrzenie i postanowiłam zapamiętać ów widok aż do dnia, w którym zdecydujesz się znów mnie dotknąć. Zasłaniałeś dłońmi twarz porośniętą szarą szczeciną, a spomiędzy palców spozierały bladoniebieskie, szkliste oczy. Teraz widziałam to wyraźnie: odziedziczyłam je po tobie.
I miałeś naprawdę wielkiego pecha, bo razem z nimi dostałam szaleństwo.
            – WYSTARCZYŁO SPYTAĆ! – krzyknęłam. – SPYTAĆ! NIE KRWAWIĘ, BRUDNY WIEPRZU! NIE KRWAWIĘ! I NIE BĘDĘ, DOPÓKI ŻYJESZ, NIECH CIĘ PIEKŁO POCHŁONIE!
Zamarłeś w niedowierzaniu. Nagle zrobiło się bardzo cicho. Debbie Crow zamilkła, tylko Maleństwo przytruchtało ku mnie i wlazło mi na plecy, jakby chciało złożyć nasze ciała w jednego wielkiego potwora, bojownika o wolność. Ono jedno w pewnym stopniu podzielało moją furię, moją żądzę krwi, moją siłę do walki. Dziewczynka, wówczas już czternastoletnia, lecz nadal bardzo drobna, wspięła mi się na barki i zaryczała niby lwiątko.
            Naprawdę nie wiem, co to sprawiło. Może mój obłąkańczy błysk w oczach, może wyszczerzone zęby, a może nagłe wsparcie Maleństwa. W każdym razie odwróciłeś się i uciekłeś, klnąc pod nosem, a twoje kroki długo jeszcze rozbrzmiewały w naszych uszach.
            Kiedy już ucichły, Agnes podbiegła do mnie i przytuliła mocno, a Cori i Lucy zaczęły szeptać do siebie coś niezrozumiałego. Debbie Crow ponownie wybuchła płaczem.
            To było moje małe zwycięstwo. Jednak nie było mi dane długo cieszyć się chwilą tryumfu.
            – Ag… Agnes…
Odwróciłyśmy się wszystkie jak na komendę.
Victoria Beauty zaczęła rodzić.
*
            Tej nocy przeżyłam najpaskudniejszy koszmar w życiu, któremu wszystkie złe sny tego świata mogłyby czyścić buty. Nie robiłam nic – wydarzenia migały mi przed oczami niczym ciąg obrazków w makabrycznej książce.
            Szuch!
            Victoria pada na kolana z grymasem bólu malującym się na pięknej, choć wyniszczonej twarzy. Wykrzywione usta i zaciśnięte powieki mówią wszystko, lecz po chwili zostają zasłonięte burzą hebanowych włosów.
Szuch!
            Nagle wokół jest dużo, dużo krwi.
            Szuch!
            Agnes rzuca się ku siostrze i natychmiast posyła Cori i Lucy po wodę, każe im rozpalić ogień, by ową wodę podgrzać. Nie ma dźwięków, bo zasłaniam uszy, ale wiem, co mówią, wiem doskonale, bo czuję to przez skórę i poznaję po mimice twarzy. Jest mi tak bardzo źle i tak samotnie, kiedy nie mogę się ruszyć, sparaliżowana szokiem i lękiem, z Maleństwem na plecach.
            Szuch!
            Victorii nie da się już dowlec do komórki, Agnes daremnie usiłuje ją podnieść, a żyły na jej rękach są grube jak rabarbar. Kątem oka widzę warkoczyk Maleństwa zwisający mi koło policzka.
            Szuch!
            Ciemno. Jesteś zadowolony?

9 komentarzy:

  1. Brak słów, które mogą wyrazić to co się czuje podczas czytania Twojego opowiadanie. Nie chcę pisać, że jest to piękne ponieważ jest to zbyt straszna i dramatyczna historia, lecz pięknie napisana. Podziwiam Twój talent i umiejętność opisywania wszystkich szczegółów. Jest to jedno z lepszych opowiadań i naprawdę mam wrażenie, że jest to bardzo dobra książka. Ale do rzeczy!
    Cieszę się, że Ofelia się postawiła, że się postawiła. Możliwe, że w sercach wszystkich sióstr zagościła odrobina nadziei, może On więcej się nie pojawi. Boję się tylko o Victorie, mam nadzieję, że nic jej nie będzie i przeżyje poród.
    Bardzo cię pozdrawiam i życzę dużo weny
    Kilulu

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej czy bedzie kolejna czesc? Chciałabym po czytać dalsze kosy ofeli :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kolejna część już sobie leży na dysku, jednak nie jestem pewna, kiedy wyrobię się z jej korektą i dodaniem - obecnie panuje u mnie sezon urodzinowy i większość czasu spędzam na ogarnianiu domu i siebie, poza tym wyjazdy wakacyjne też są dość absorbujące. Ale nie martw się, dowiesz się, co dalej będzie z Ofelią, zapewniam. ;)

      Usuń
    2. Bardzo dziękuję :) Nie chciałam być nachalna ale tylko tak się upewniam czy tego nie porzuciłaś :)
      Pozdrawiam i życzę miłej końcówki wakacji :)

      Usuń
  3. Hej nominowałam cię do The Versatile Blogger. Więcej info w zakładce nominacje u mnie.
    http://lonelinesswithfrends.blogspot.com/
    P.S Zapraszam do mnie na 8 rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  4. Trudno jest mi napisać jakikolwiek sensowny komentarz. To opowiadanie jest niezwykłe, budzi tak wiele emocji, że nie jestem w stanie skupić się na czymkolwiek oprócz fabuły. Wciąga tak, że nie można się oderwać, nawet jeśli ma się ochotę odpocząć od opisywanych koszmarów. Jedyne, co mi zgrzyta, to przezwisko "Maleństwo" pomiędzy angielskimi imionami i przydomkami, rozbija mi klimat.
    Czekam z niecierpliwością na następną część!

    Pozdrawiam
    Arebell (Tales of Many Lives)

    OdpowiedzUsuń
  5. Nominowałam Cię do Libster Award, więc jeśli masz ochotę na jedenaście niezbyt mądrych pytań, to zapraszam tutaj.

    Pozdrawiam
    Arebell (Tales of Many Lives)

    OdpowiedzUsuń