XV
Pewnego słonecznego, wiosennego
poranka przechadzałam się po ogródku Victorii, teraz już dość zapuszczonym, pomimo
starań słabnącej Agnes. Nie miała zbyt wiele czasu, od kiedy na świat przyszły
trzy drobniusieńkie, do bólu chorowite dziewczynki, powitane przez śmierć matki.
Pozostałym dziewczętom po prostu odechciało się żyć i tylko idea ucieczki na
tratwie dawała im jako taką nadzieję.
Trawa sięgała mi kolan, które sterczały na
boki i miały ostre kanty. Mogłabym go pociąć tymi kośćmi, gdyby na to pozwolił.
Mogłabym wbić mu łokieć w brzuch i go przedziurawić, tak byłam wychudzona.
Ledwie trzymałam się na nogach, choć przy siostrach usiłowałam nie okazywać
wyczerpania. Prawda była jednak taka, że coraz rzadziej przynosił jedzenie. Zostały
tylko dwie kury, kogut zdechł, a rośliny nie rodziły zbyt obficie, od kiedy nie
zajmowały się nimi czułe dłonie Victorii. Dopiero teraz naprawdę odczułam
stratę siostry. Życie na Wyspie bez niej… nie istniało. Komu miałam drzeć
sukienki i wrzucać żaby do łóżka? Kto miał za mną biegać i grozić, że stłucze
mnie, aż będę wyglądać jak śliwka węgierka? Kto, pytam, zje ze smakiem moją porcję
niedzielnej potrawki z kurczaka i marchewki?
Nikt.
Właśnie: nikt. Miałam ochotę wsadzić sobie głowę w zadek ze złości. Na niego,
za to, że robił nam krzywdę. Na siebie, za to, że byłam jaka byłam. I na pozostałe siostry, za to, że powoli
zaczynały się poddawać. Musiałam być inna, musiałam pociągnąć ten przeklęty
wózek, choćby sama, choćby moje ciało odmawiało współpracy, choćbym miała
reanimować ich trupy. Nie mogłam się poddać. Byłam Ofelią, Ofelią Szekspira,
szaloną Ofelią. Szaleństwo musiało mnie trzymać przy życiu. Ono zatrzymało dla
mnie czas. Miałam siedemnaście lat, powinnam osiągnąć już dorosłość, lecz ani
ciało, ani umysł nie chciały przyjąć tego do wiadomości. Urosłam, to prawda,
lecz przez to stałam się tylko bardziej koścista i ciągle chodziłam zgarbiona.
Próżno było szukać choć jednej krągłości na moim ciele. Dekolt miałam płaski
jak u czterolatki, a gnyki bioder sterczały pod zapadniętą talią i klawiaturą
żeber. Kończyny wyglądały wprost nieludzko – jak gałęzie obleczone warstewką
papieru, którą stanowiła moja skóra. Była wstrętnie żółtawa, ziemista i
szorstka, w niektórych miejscach odłaziła płatami i pokrywał ją dziwny, ciemny
meszek. Wypadł mi pierwszy ząb – szczęście, że z tyłu – i o mało się nim nie
udławiłam, kiedy przywitałam poranek z ustami pełnymi krwi. Agnes mówiła, że to
wszystko z głodu. Ciągle lunatykowałam, budziłam się w absurdalnych miejscach i
wymiotowałam jeszcze więcej niż przedtem, nawet jeśli nie miałam czym i sam
kwas przeżerał na nowo rany na moim przełyku i gardle. Czułam, że się kończę.
Niedługo miałam umrzeć. Ale najpierw wraz z Agnes wyprowadzić siostry z tej
przeklętej Wyspy. To był priorytet.
Moje myśli fruwały wokół głowy jak
motyle migoczące w świetle jutrzenki, perłowe i magiczne, a ja chodziłam wśród traw
i pierwszych kwiatów, nie dbając o zimno, choć przecież byłam boso, w samej
nocnej koszuli. W tle majaczył krzyż, który Agnes postawiła w miejscu pochówku
Victorii.
– Aua.
Spojrzałam
pod nogi. Prawą stopę miałam we krwi, szczypało jak diabli. Stałam na czymś
gładkim i zimnym. Rozsunęłam trawę.
– Witaj – powiedziałam, a na mojej
trójkątnej twarzy zawitał uśmiech godny rasowej wariatki.
Wśród
traw leżało nic innego jak wielki, zardzewiały sierp.
XVI
Odpowiedni dzień nadszedł bez
wątpienia wtedy, gdy po raz pierwszy, choć wydawało mi się to fizycznie
niemożliwe, odkryłam na swoich nogach krwawe strugi. Nie nosiłam bielizny, więc
spojrzawszy przez ramię, ujrzałam kilka czerwonych śladów stóp na słomie w
Stodole. Wraz z Agnes kombinowałyśmy, dlaczego nie kwitnę i dochodziłyśmy do
zgodnego wniosku, że to z niedożywienia. Cóż, najwyraźniej albo mi się
poprawiło, albo organizm stracił cierpliwość. Zagryzłam dolną wargę – od razu
pękła. Musiałam się tego oduczyć.
– Agnes – powiedziałam, wtykając
głowę do sypialni obok Dużego Pokoju.
Wewnątrz
najstarsza z sióstr pochylała się nad trzema dziewczynkami na materacu i
ocierała pot z czoła. Jej żylaste ramiona dygotały, włosy przystrzygła niedbale
tuż przy skórze i teraz odstawały na wszystkie strony. Miała dość, widziałam.
Chciała płakać, ale nie mogła obudzić Cori i Lucy śpiących po drugiej stronie
łóżka, jak zwykle tonących w swych platynowych objęciach.
– Już nie mogę – wyszeptała Agnes,
nadal patrząc na dzieci. – Są takie maleńkie. Jednej ciągle robią się siniaki.
Drugiej leci krew z nosa. Czuję, jakby kruszyły mi się w rękach. To koszmarne.
One umierają.
Wciąż
stałam w drzwiach. Nie potrafiłam podejść. Coś dusiło mnie w środku.
– I to będzie moja wina – ciągnęła
Agnes. – Jeśli umrą… ale trzy to za dużo! – Jej głos stał się piskliwy i
ochrypły. – Nie umiem, po prostu nie
umiem, nie mam… środków… Wszystkie gorączkują. Dostają wysypki. Kaszlą krwią.
Nie mam czym ich karmić.
– Agnes – powtórzyłam. Mogłabym się
zabić za ten lodowaty ton. A przecież rozumiałam wszystko, chciałam pomóc. – To
nic nie da. One niedługo naprawdę umrą.
– Wiem – szepnęła najciszej na
świecie. – Kwestia dni, może godzin.
– One się męczą.
– Tak.
– Więc musimy…
– Tak.
– Zaczęłam krwawić.
Zesztywniała.
Powoli uniosła głowę i dopiero teraz spostrzegłam, jak wiele siwych włosów
błyszczy wśród jej rzednącej czupryny, jak wiele zmarszczek żłobi twarz z wolna
ukazującą się moim oczom.
– Dzisiaj – powiedziała. – Musimy to
zrobić dzisiaj, nim to bydlę cię dopadnie.
Skinęłam
głową. Najpierw jednak musiałyśmy obie zrobić najpaskudniejszą rzecz pod
słońcem. Ale wiedziałyśmy, że to w istocie akt miłosierdzia.
*
Zachód zalał Rzekę i Wyspę
bursztynowo-szkarłatną poświatą i niemal zrobiło mi się cieplej, kiedy
siedziałam na pieńku przed Stodołą obok przygaszonej, zmęczonej Agnes. Włożyłam
najlżejsze i najwygodniejsze ubranie, jakie znalazłam: brązowe, parciane
spodnie z worka (choć przecież damie nie wypada nosić spodni) oraz lnianą
koszulę. Anges miała na sobie swoją jedyną sukienkę – bezkształtną niebieską
szmatę. Reszta jej ubrań została przerobiona na ubranka dla trojaczek i ciągle
rosnących Maleństwa oraz Debbie Crow. Gdy zaoferowałam własne ubrania, Agnes
stanowczo odmówiła i trzasnęła drzwiami komórki.
Czekałyśmy, aż siostry zasną. Nie
trwało to długo, gdyż od pewnego czasu wszystkie chodziły spać z kurami.
Wreszcie wstałam z pieńka i po cichu podeszłam do uchylonych drzwi Stodoły.
Duży Pokój świecił pustką. Weszłam zatem do sypialni. Na materacu leżała
czwórka sióstr, a także trzy maleńkie kłębuszki w nogach łóżka. Wszystkie spały
jak zabite, oddychając miarowo i
smakując chwilę względnego spokoju. Westchnęłam, po czym najdelikatniej,
jak potrafiłam, podniosłam wszystkie trzy noworodki jedną ręką. Nawet moje
osłabione kości potrafiły je utrzymać.
Jedna zamlaskała przez sen miękkimi
usteczkami. Druga poruszyła pulchną rączką. Trzecia leżała, przewracając pod
powiekami gałkami ocznymi.
Wzięłam z materaca poduszkę (była
zielona z brązową plamą w rogu, pamiętam doskonale), a jedno dzieciątko
stęknęło cicho.
Zakryłam je pieluszką. Nie mogłam
patrzeć.
Wyniosłam dziewczynki na zewnątrz,
gdzie Anges wciąż siedziała ze wzrokiem tępo utkwionym w oddali. Podbródek jej
drżał, a po policzkach ciekły łzy. Była opuchnięta i czerwona, a gdy ujrzała,
jak niosę na ręku białe zawiniątko, całą jej żałosną postacią cierpiącej matki
owładnął tłumiony, cichy szloch. Wyobrażałam sobie, co czuje. Nie dałam rady,
myślała. Powinnam lepiej o nie zadbać. Wtedy nie trzeba byłoby robić tego, co
zamierzałyśmy. Nie miała racji. Ani odrobiny.
– Gdzie? – spytałam tylko,
podchodząc bliżej. Chciałam położyć dłoń na ramieniu siostry, ale dotyk moich
kościstych palców mógłby tylko bardziej ją pogrążyć. Stałam więc jak kołek i
patrzyłam, jak Agnes wypłakuje cały żal ostatnich miesięcy, lat… całego życia.
– Tam, gdzie pochowałam Victorię –
szepnęła, gdy atak płaczu minął i zwiotczała.
Zachód
słońca buzował nad horyzontem i buzował w mojej głowie. Widziałam nadciągające
chmury. Słyszałam odległe grzmoty. Powietrze było parne, niedługo miał spaść
deszcz. Uciekniemy podczas burzy, pomyślałam.
Ocknęłam się, gdy stałyśmy nad
lichym grobem Victorii – nieładnym, wąskim krzyżykiem wetkniętym krzywo w
podłoże. Położyłam dzieci na ziemi, a one rozlepiły leniwie powieki. Dwie
dziewczynki miały bursztynowe, piękne tęczówki jak ich matka, ale oczy trzeciej
błyskały niebezpiecznym, szaroniebieskim odcieniem. W zachodzącym słońcu ich
skóra, pokryta czerwoną wysypką i wielkimi wykwitami, wydawała się niemal
krwista.
Ścisnęłam mocniej poduszkę.
XVII
Na zegarze ściennym, któremu
wierzyłyśmy na słowo, wybiła północ. Stałyśmy wszystkie pośrodku Dużego Pokoju
i ogarniałyśmy niedowierzającymi spojrzeniami Stodołę, cały nasz dotychczasowy
świat. Maleństwo otworzyło szeroko wielkie, zielone oczy. Miało na sobie luźną
koszulę i spodenki przed kolano. Wyglądało zupełnie inaczej niż na początku
naszej opowieści. Nie było wprawdzie wysokie, ale z pewnością o wiele wyższe,
zaokrągliło się w niektórych miejscach, a rumianą buzię okalała aureola – phi!
– jasnych włosów. Nadal jednak spod tej powłoczki dojrzewającej dziewczyny
wyzierała dziecinność, której Maleństwo miało się nigdy nie pozbyć. W zielonych
oczach wciąż tańczyły chytre iskierki.
Na prawo od Maleństwa stała Debbie
Crow, nieco masywniejsza i bardzo wysoka. Jak zwykle włożyła luźną czarną
sukienkę, dopasowaną kolorystycznie do oczu i włosów. Miała ten sam wielki
nochal i ponure spojrzenie, odległe i nieobecne, a także białka zaczerwienione
od częstego płaczu. Nie zmieniła się ani o jotę. Wciąż otaczała ją aura
smętnego majestatu, skrzeczała też tak samo.
Między Debbie i Agnes Cori i Lucy
Platinum trzymały się kurczowo za ręce. Wyglądały pięknie w białych, prostych
sukienkach i z platynowymi włosami upiętymi w dwa kucyki. Wyrosły na wyjątkowo
urodziwe panny. Ich uroda była delikatna i eteryczna, dokładnie tak jak
usposobienie. Nadal trwały zawieszone we własnym świecie, a nas traktowały
raczej jak meble niż żywe istoty.
Ogólnie rzecz biorąc, Maleństwo, Debbie i
bliźniaczki mogłyby od biedy uchodzić za normalne dziewczęta, gdyby nie pewne
szczegóły związane z wychowaniem w takim a nie innym środowisku. Wszystkie były
zdecydowanie zbyt szczupłe jak na swój wiek, miały poranione dłonie i kolana, a
także matowe włosy i bladą skórę o nie całkiem zdrowym odcieniu. Teraz, gdy
piszę te słowa, wiem, że przypadkowy przechodzień na londyńskiej ulicy wziąłby
je za żebraczki. Jednakże w porównaniu ze mną czy chociażby z Agnes, pozostałe
siostry prezentowały się olśniewająco.
– Słuchajcie – podjęła Agnes
łamiącym się głosem. – Zrobimy to dzisiaj.
Towarzystwo
spojrzało po sobie z powagą. Wszystkie wiedziały, co miała na myśli.
– Gdzie trojaczki? – spytało nagle
ciekawskie Maleństwo.
Wówczas
Agnes nie wytrzymała. Wybuchła płaczem i uciekła do komórki. Siostry
wybałuszyły oczy zdumione, spoglądając na mnie pytająco, nie wiedząc, co
powiedzieć. Przecież Maleństwo zadało tylko banalne pytanie.
– Nie żyją – powiedziałam ze
spokojem, który nawet mnie wprowadził w zakłopotanie. – Umarły dziś wieczorem,
kiedy już spałyście. Chorowały bardzo długo, po prostu nie wytrzymały tych
okropnych warunków.
Maleństwo
spuściło wzrok, a po policzkach Debbie spłynęły dwie łzy, których ścieżki
spotkały się na podbródku. Bliźniaczki westchnęły jednocześnie.
Na dworze zaczął padać deszcz.
Płacz dobiegający z komórki dał mi
jasno do zrozumienia, że powinnam przejąć rolę matki. Nie wiedziałam, czy
potrafię, lecz musiałam spróbować dla dobra sprawy. Zacisnęłam zęby i
kontynuowałam.
– Tratwa jest gotowa od kilku dni i
sądzę… to znaczy, ja i Agnes sądzimy… że nie ma powodów, dla których miałybyśmy
dłużej czekać. Uciekamy dzisiaj. Deszcz czy nie, każdy dzień przybliża nas do
kolejnej jego wizyty i byłybyśmy durne, gdybyśmy pozwoliły się nadal krzywdzić.
Poza tym… mogę już dać mu dziecko. Was też niedługo to spotka, a wtedy nie
będzie dobrze. Musimy uciec. Dzisiaj. Zabierzcie najpotrzebniejsze rzeczy.
Zamrugałam
zaskoczona. Brzmiałam tak… dziwnie, dorośle. Nie miałam pojęcia, że potrafię
mówić w ten sposób, że mogę zmusić siostry do słuchania i zmotywować do
działania. Poczułam lekką dumę. Może i moje ciało było wrakiem, ale wraz z jego
upadkiem duch rósł w siłę.
– Dasz radę? – Maleństwo wskazało
moje wątłe nadgarstki wystające spod rękawów i patykowate nogi ukryte pod
spodniami, jak gdyby czytając mi w
myślach.
– Oczywiście – odparłam lekceważąco.
– Nic mi nie jest. Przecież zawsze tak wyglądałam.
Wiedziałam,
że to kłamstwo, ostatnio bowiem mój stan uległ znacznemu pogorszeniu, ale nie
mogłam pokazać, że obawiam się o swoje życie.
Poszłam właśnie do komórki po Agnes,
która, jak mniemałam, już się pozbierała, kiedy nagle usłyszałam głos
Maleństwa:
– O mój Boże…
A
potem płacz Debbie Crow, która skuliła się i zasłoniła głowę rękoma. Nie
musiałam pytać, o co chodzi. Znałam ten schemat aż za dobrze, tak jak znałam
mlaszczące, zbliżające się kroki na zewnątrz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz