niedziela, 9 listopada 2014

Kiedyś - część piąta



XV
            Pewnego słonecznego, wiosennego poranka przechadzałam się po ogródku Victorii, teraz już dość zapuszczonym, pomimo starań słabnącej Agnes. Nie miała zbyt wiele czasu, od kiedy na świat przyszły trzy drobniusieńkie, do bólu chorowite dziewczynki, powitane przez śmierć matki. Pozostałym dziewczętom po prostu odechciało się żyć i tylko idea ucieczki na tratwie dawała im jako taką nadzieję.
 Trawa sięgała mi kolan, które sterczały na boki i miały ostre kanty. Mogłabym go pociąć tymi kośćmi, gdyby na to pozwolił. Mogłabym wbić mu łokieć w brzuch i go przedziurawić, tak byłam wychudzona. Ledwie trzymałam się na nogach, choć przy siostrach usiłowałam nie okazywać wyczerpania. Prawda była jednak taka, że coraz rzadziej przynosił jedzenie. Zostały tylko dwie kury, kogut zdechł, a rośliny nie rodziły zbyt obficie, od kiedy nie zajmowały się nimi czułe dłonie Victorii. Dopiero teraz naprawdę odczułam stratę siostry. Życie na Wyspie bez niej… nie istniało. Komu miałam drzeć sukienki i wrzucać żaby do łóżka? Kto miał za mną biegać i grozić, że stłucze mnie, aż będę wyglądać jak śliwka węgierka? Kto, pytam, zje ze smakiem moją porcję niedzielnej potrawki z kurczaka i marchewki?
Nikt. Właśnie: nikt. Miałam ochotę wsadzić sobie głowę w zadek ze złości. Na niego, za to, że robił nam krzywdę. Na siebie, za to, że byłam jaka byłam. I  na pozostałe siostry, za to, że powoli zaczynały się poddawać. Musiałam być inna, musiałam pociągnąć ten przeklęty wózek, choćby sama, choćby moje ciało odmawiało współpracy, choćbym miała reanimować ich trupy. Nie mogłam się poddać. Byłam Ofelią, Ofelią Szekspira, szaloną Ofelią. Szaleństwo musiało mnie trzymać przy życiu. Ono zatrzymało dla mnie czas. Miałam siedemnaście lat, powinnam osiągnąć już dorosłość, lecz ani ciało, ani umysł nie chciały przyjąć tego do wiadomości. Urosłam, to prawda, lecz przez to stałam się tylko bardziej koścista i ciągle chodziłam zgarbiona. Próżno było szukać choć jednej krągłości na moim ciele. Dekolt miałam płaski jak u czterolatki, a gnyki bioder sterczały pod zapadniętą talią i klawiaturą żeber. Kończyny wyglądały wprost nieludzko – jak gałęzie obleczone warstewką papieru, którą stanowiła moja skóra. Była wstrętnie żółtawa, ziemista i szorstka, w niektórych miejscach odłaziła płatami i pokrywał ją dziwny, ciemny meszek. Wypadł mi pierwszy ząb – szczęście, że z tyłu – i o mało się nim nie udławiłam, kiedy przywitałam poranek z ustami pełnymi krwi. Agnes mówiła, że to wszystko z głodu. Ciągle lunatykowałam, budziłam się w absurdalnych miejscach i wymiotowałam jeszcze więcej niż przedtem, nawet jeśli nie miałam czym i sam kwas przeżerał na nowo rany na moim przełyku i gardle. Czułam, że się kończę. Niedługo miałam umrzeć. Ale najpierw wraz z Agnes wyprowadzić siostry z tej przeklętej Wyspy. To był priorytet. 
            Moje myśli fruwały wokół głowy jak motyle migoczące w świetle jutrzenki, perłowe i magiczne, a ja chodziłam wśród traw i pierwszych kwiatów, nie dbając o zimno, choć przecież byłam boso, w samej nocnej koszuli. W tle majaczył krzyż, który Agnes postawiła w miejscu pochówku Victorii.  
            – Aua.
Spojrzałam pod nogi. Prawą stopę miałam we krwi, szczypało jak diabli. Stałam na czymś gładkim i zimnym. Rozsunęłam trawę.
            – Witaj – powiedziałam, a na mojej trójkątnej twarzy zawitał uśmiech godny rasowej wariatki.
Wśród traw leżało nic innego jak wielki, zardzewiały sierp.
XVI
            Odpowiedni dzień nadszedł bez wątpienia wtedy, gdy po raz pierwszy, choć wydawało mi się to fizycznie niemożliwe, odkryłam na swoich nogach krwawe strugi. Nie nosiłam bielizny, więc spojrzawszy przez ramię, ujrzałam kilka czerwonych śladów stóp na słomie w Stodole. Wraz z Agnes kombinowałyśmy, dlaczego nie kwitnę i dochodziłyśmy do zgodnego wniosku, że to z niedożywienia. Cóż, najwyraźniej albo mi się poprawiło, albo organizm stracił cierpliwość. Zagryzłam dolną wargę – od razu pękła. Musiałam się tego oduczyć.
            – Agnes – powiedziałam, wtykając głowę do sypialni obok Dużego Pokoju.
Wewnątrz najstarsza z sióstr pochylała się nad trzema dziewczynkami na materacu i ocierała pot z czoła. Jej żylaste ramiona dygotały, włosy przystrzygła niedbale tuż przy skórze i teraz odstawały na wszystkie strony. Miała dość, widziałam. Chciała płakać, ale nie mogła obudzić Cori i Lucy śpiących po drugiej stronie łóżka, jak zwykle tonących w swych platynowych objęciach.
            – Już nie mogę – wyszeptała Agnes, nadal patrząc na dzieci. – Są takie maleńkie. Jednej ciągle robią się siniaki. Drugiej leci krew z nosa. Czuję, jakby kruszyły mi się w rękach. To koszmarne. One umierają.
Wciąż stałam w drzwiach. Nie potrafiłam podejść. Coś dusiło mnie w środku.
            – I to będzie moja wina – ciągnęła Agnes. – Jeśli umrą… ale trzy to za dużo! – Jej głos stał się piskliwy i ochrypły. –  Nie umiem, po prostu nie umiem, nie mam… środków… Wszystkie gorączkują. Dostają wysypki. Kaszlą krwią. Nie mam czym ich karmić.
            – Agnes – powtórzyłam. Mogłabym się zabić za ten lodowaty ton. A przecież rozumiałam wszystko, chciałam pomóc. – To nic nie da. One niedługo naprawdę umrą.
            – Wiem – szepnęła najciszej na świecie. – Kwestia dni, może godzin.
            – One się męczą.
            – Tak.
            – Więc musimy…
            – Tak.
            – Zaczęłam krwawić.
Zesztywniała. Powoli uniosła głowę i dopiero teraz spostrzegłam, jak wiele siwych włosów błyszczy wśród jej rzednącej czupryny, jak wiele zmarszczek żłobi twarz z wolna ukazującą się moim oczom.
            – Dzisiaj – powiedziała. – Musimy to zrobić dzisiaj, nim to bydlę cię dopadnie.
Skinęłam głową. Najpierw jednak musiałyśmy obie zrobić najpaskudniejszą rzecz pod słońcem. Ale wiedziałyśmy, że to w istocie akt miłosierdzia.
*
            Zachód zalał Rzekę i Wyspę bursztynowo-szkarłatną poświatą i niemal zrobiło mi się cieplej, kiedy siedziałam na pieńku przed Stodołą obok przygaszonej, zmęczonej Agnes. Włożyłam najlżejsze i najwygodniejsze ubranie, jakie znalazłam: brązowe, parciane spodnie z worka (choć przecież damie nie wypada nosić spodni) oraz lnianą koszulę. Anges miała na sobie swoją jedyną sukienkę – bezkształtną niebieską szmatę. Reszta jej ubrań została przerobiona na ubranka dla trojaczek i ciągle rosnących Maleństwa oraz Debbie Crow. Gdy zaoferowałam własne ubrania, Agnes stanowczo odmówiła i trzasnęła drzwiami komórki.
            Czekałyśmy, aż siostry zasną. Nie trwało to długo, gdyż od pewnego czasu wszystkie chodziły spać z kurami. Wreszcie wstałam z pieńka i po cichu podeszłam do uchylonych drzwi Stodoły. Duży Pokój świecił pustką. Weszłam zatem do sypialni. Na materacu leżała czwórka sióstr, a także trzy maleńkie kłębuszki w nogach łóżka. Wszystkie spały jak zabite, oddychając miarowo i  smakując chwilę względnego spokoju. Westchnęłam, po czym najdelikatniej, jak potrafiłam, podniosłam wszystkie trzy noworodki jedną ręką. Nawet moje osłabione kości potrafiły je utrzymać.
            Jedna zamlaskała przez sen miękkimi usteczkami. Druga poruszyła pulchną rączką. Trzecia leżała, przewracając pod powiekami gałkami ocznymi.
            Wzięłam z materaca poduszkę (była zielona z brązową plamą w rogu, pamiętam doskonale), a jedno dzieciątko stęknęło cicho.
            Zakryłam je pieluszką. Nie mogłam patrzeć.
            Wyniosłam dziewczynki na zewnątrz, gdzie Anges wciąż siedziała ze wzrokiem tępo utkwionym w oddali. Podbródek jej drżał, a po policzkach ciekły łzy. Była opuchnięta i czerwona, a gdy ujrzała, jak niosę na ręku białe zawiniątko, całą jej żałosną postacią cierpiącej matki owładnął tłumiony, cichy szloch. Wyobrażałam sobie, co czuje. Nie dałam rady, myślała. Powinnam lepiej o nie zadbać. Wtedy nie trzeba byłoby robić tego, co zamierzałyśmy. Nie miała racji. Ani odrobiny.
            – Gdzie? – spytałam tylko, podchodząc bliżej. Chciałam położyć dłoń na ramieniu siostry, ale dotyk moich kościstych palców mógłby tylko bardziej ją pogrążyć. Stałam więc jak kołek i patrzyłam, jak Agnes wypłakuje cały żal ostatnich miesięcy, lat… całego życia.
            – Tam, gdzie pochowałam Victorię – szepnęła, gdy atak płaczu minął i zwiotczała.
Zachód słońca buzował nad horyzontem i buzował w mojej głowie. Widziałam nadciągające chmury. Słyszałam odległe grzmoty. Powietrze było parne, niedługo miał spaść deszcz. Uciekniemy podczas burzy, pomyślałam.
            Ocknęłam się, gdy stałyśmy nad lichym grobem Victorii – nieładnym, wąskim krzyżykiem wetkniętym krzywo w podłoże. Położyłam dzieci na ziemi, a one rozlepiły leniwie powieki. Dwie dziewczynki miały bursztynowe, piękne tęczówki jak ich matka, ale oczy trzeciej błyskały niebezpiecznym, szaroniebieskim odcieniem. W zachodzącym słońcu ich skóra, pokryta czerwoną wysypką i wielkimi wykwitami, wydawała się niemal krwista.
            Ścisnęłam mocniej poduszkę.
XVII
            Na zegarze ściennym, któremu wierzyłyśmy na słowo, wybiła północ. Stałyśmy wszystkie pośrodku Dużego Pokoju i ogarniałyśmy niedowierzającymi spojrzeniami Stodołę, cały nasz dotychczasowy świat. Maleństwo otworzyło szeroko wielkie, zielone oczy. Miało na sobie luźną koszulę i spodenki przed kolano. Wyglądało zupełnie inaczej niż na początku naszej opowieści. Nie było wprawdzie wysokie, ale z pewnością o wiele wyższe, zaokrągliło się w niektórych miejscach, a rumianą buzię okalała aureola – phi! – jasnych włosów. Nadal jednak spod tej powłoczki dojrzewającej dziewczyny wyzierała dziecinność, której Maleństwo miało się nigdy nie pozbyć. W zielonych oczach wciąż tańczyły chytre iskierki.
            Na prawo od Maleństwa stała Debbie Crow, nieco masywniejsza i bardzo wysoka. Jak zwykle włożyła luźną czarną sukienkę, dopasowaną kolorystycznie do oczu i włosów. Miała ten sam wielki nochal i ponure spojrzenie, odległe i nieobecne, a także białka zaczerwienione od częstego płaczu. Nie zmieniła się ani o jotę. Wciąż otaczała ją aura smętnego majestatu, skrzeczała też tak samo.
            Między Debbie i Agnes Cori i Lucy Platinum trzymały się kurczowo za ręce. Wyglądały pięknie w białych, prostych sukienkach i z platynowymi włosami upiętymi w dwa kucyki. Wyrosły na wyjątkowo urodziwe panny. Ich uroda była delikatna i eteryczna, dokładnie tak jak usposobienie. Nadal trwały zawieszone we własnym świecie, a nas traktowały raczej jak meble niż żywe istoty.
             Ogólnie rzecz biorąc, Maleństwo, Debbie i bliźniaczki mogłyby od biedy uchodzić za normalne dziewczęta, gdyby nie pewne szczegóły związane z wychowaniem w takim a nie innym środowisku. Wszystkie były zdecydowanie zbyt szczupłe jak na swój wiek, miały poranione dłonie i kolana, a także matowe włosy i bladą skórę o nie całkiem zdrowym odcieniu. Teraz, gdy piszę te słowa, wiem, że przypadkowy przechodzień na londyńskiej ulicy wziąłby je za żebraczki. Jednakże w porównaniu ze mną czy chociażby z Agnes, pozostałe siostry prezentowały się olśniewająco.
            – Słuchajcie – podjęła Agnes łamiącym się głosem. – Zrobimy to dzisiaj.
Towarzystwo spojrzało po sobie z powagą. Wszystkie wiedziały, co miała na myśli.
            – Gdzie trojaczki? – spytało nagle ciekawskie Maleństwo.
Wówczas Agnes nie wytrzymała. Wybuchła płaczem i uciekła do komórki. Siostry wybałuszyły oczy zdumione, spoglądając na mnie pytająco, nie wiedząc, co powiedzieć. Przecież Maleństwo zadało tylko banalne pytanie.
            – Nie żyją – powiedziałam ze spokojem, który nawet mnie wprowadził w zakłopotanie. – Umarły dziś wieczorem, kiedy już spałyście. Chorowały bardzo długo, po prostu nie wytrzymały tych okropnych warunków.
Maleństwo spuściło wzrok, a po policzkach Debbie spłynęły dwie łzy, których ścieżki spotkały się na podbródku. Bliźniaczki westchnęły jednocześnie.
            Na dworze zaczął padać deszcz.
            Płacz dobiegający z komórki dał mi jasno do zrozumienia, że powinnam przejąć rolę matki. Nie wiedziałam, czy potrafię, lecz musiałam spróbować dla dobra sprawy. Zacisnęłam zęby i kontynuowałam.
            – Tratwa jest gotowa od kilku dni i sądzę… to znaczy, ja i Agnes sądzimy… że nie ma powodów, dla których miałybyśmy dłużej czekać. Uciekamy dzisiaj. Deszcz czy nie, każdy dzień przybliża nas do kolejnej jego wizyty i byłybyśmy durne, gdybyśmy pozwoliły się nadal krzywdzić. Poza tym… mogę już dać mu dziecko. Was też niedługo to spotka, a wtedy nie będzie dobrze. Musimy uciec. Dzisiaj. Zabierzcie najpotrzebniejsze rzeczy.  
Zamrugałam zaskoczona. Brzmiałam tak… dziwnie, dorośle. Nie miałam pojęcia, że potrafię mówić w ten sposób, że mogę zmusić siostry do słuchania i zmotywować do działania. Poczułam lekką dumę. Może i moje ciało było wrakiem, ale wraz z jego upadkiem duch rósł w siłę.
            – Dasz radę? – Maleństwo wskazało moje wątłe nadgarstki wystające spod rękawów i patykowate nogi ukryte pod spodniami,  jak gdyby czytając mi w myślach.
            – Oczywiście – odparłam lekceważąco. – Nic mi nie jest. Przecież zawsze tak wyglądałam.
Wiedziałam, że to kłamstwo, ostatnio bowiem mój stan uległ znacznemu pogorszeniu, ale nie mogłam pokazać, że obawiam się o swoje życie.
            Poszłam właśnie do komórki po Agnes, która, jak mniemałam, już się pozbierała, kiedy nagle usłyszałam głos Maleństwa:
            – O mój Boże…
A potem płacz Debbie Crow, która skuliła się i zasłoniła głowę rękoma. Nie musiałam pytać, o co chodzi. Znałam ten schemat aż za dobrze, tak jak znałam mlaszczące, zbliżające się kroki na zewnątrz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz