XX
Słońce świeciło blado. Czułam
dotkliwe zimno przeszywające mokre, wymęczone ciało. Nie miałam sił odwrócić
głowy, toteż widziałam tylko gładkie rzeczne kamienie, trochę trawy i śmierdzącego
błota oraz łagodne wody Rzeki opływające brzeg. Burza się skończyła,
pochłaniając kolejne z sióstr. Cori i Lucy Platinum utonęły, a my nie
zdołałyśmy ich uratować. Nie mogłam uwierzyć, że pozostałyśmy tylko Agnes i ja.
Nie potrafiłam pojąć, dlaczego ta wyprawa musiała aż tyle kosztować. Czy tylko
my zasługiwałyśmy na wolność? Agnes – w porządku. Dojrzała, mądra, opiekuńcza
kobieta. Ale ja? Wszak miałam niedługo umrzeć! Dlaczego to nie mnie zatłukł
ojciec? Czy nie mogła mnie porwać Rzeka? Czemu, u licha, Śmierć przyszła po te
z nas, które miały przed sobą najwięcej dobrych chwil i największe szanse na
godne życie?!
Nie chciałam patrzeć na Agnes, choć
wiedziałam, że jest w pobliżu. Słyszałam kroki bosych stóp na kamieniach,
trawie i w błocie. Potem cisza.
– Wiem, że nie śpisz, Ofelio. Wstań.
Z
wysiłkiem odwróciłam głowę w stronę, z której dobiegał głos siostry i zgięłam
kark, żeby móc na nią spojrzeć. Siedziała na brzegu z nogami podciągniętymi pod
brodę, twarz miała poważną i zamyśloną. Krótkie mokre włosy przylegały do
czoła, a podarte ubranie do ciała, odsłaniając fragment piersi. Coś w wyglądzie
siostry mnie uderzyło, nie potrafiłam jednak precyzyjnie nazwać tego odczucia.
Coś nie pasowało.
– Teraz jesteśmy tylko my –
powiedziała ze wzrokiem utkwionym w oddali. – Z jednej strony mamy las –
wskazała zielono-czarną ścianę drzew po lewej – z drugiej Rzekę. Pozostaje tylko zagłębienie się w puszczę... ale nie we dwójkę. Musimy rozejść się w dwie różne strony, Ofelio.
– Jak to? – Ściągnęłam brwi, powoli
wstając. – Musimy trzymać się razem. Inaczej nie przetrwamy. Sama tak mówiłaś.
Agnes
pokręciła głową. Nadal widziałam w jej twarzy pewien detal, jakiegoś chochlika,
którego nie dostrzegałam do tej pory.
– Anges, co się stało? – spytałam.
Westchnęła
ciężko, zamykając oczy i pocierając nasadę nosa.
– Musimy się rozstać – rzekła
kategorycznie. – To konieczne, Ofelio. Zawarłam umowę.
– Jaką umowę? Z kim? – wyprostowałam
się jak struna, czujna i zjeżona. Czułam, jak wzbiera we mnie gniew.
– Z ojcem.
Zamrugałam
gwałtownie. Myślałam, że śnię, ale nie, to wszystko było do bólu rzeczywiste.
Nigdy nie żywiłam większego przekonania o prawdziwości otaczającego świata.
– Agnes, żarty nie są teraz na
miejscu. Cori i Lucy nie żyją, Debbie i Maleństwo też. Mów prawdę, co się
stało?
– Słyszałaś. Jesteśmy związani
umową. Od dawna podejrzewał, że chcemy uciec, więc przyszedł do mnie pewnej
nocy i zaoferował, że jeśli podczas ucieczki wyeliminuję ciebie, Cori, Lucy,
Maleństwo i Debbie… wtedy zabierze mnie do domu i weźmie za żonę. Będę wiodła
normalne życie. – Przerwała na moment, walcząc z płaczem. – Był dla mnie taki…
ciepły, dobry. Zupełnie inny niż zwykle. Powiedział, że przywiązał się do mnie,
a jeśli uciekniemy, kobieta w moim wieku nie znajdzie męża, że jestem już za
stara… Każda z was może jeszcze ułożyć sobie życie, a ja zostałabym sama jak
palec… A on da mi opiekę…
Miałam
wrażenie, że niebo zawaliło mi się na głowę. Czy to możliwe? Agnes spiskowała
przeciwko nam? Agnes chciała nas zabić?
I nagle pewien fakt runął na mnie
niby wiąz na ojcowską łódkę. Tak, na łódkę, której tam nie było, nie widziałam
jej, bo myślałam, że leży zasłonięta liśćmi i gałęziami. Drzewo upadło na pusty
brzeg. Łódka została ukryta, gdy leżałam nieprzytomna. Cori i Lucy czekały po
drugiej stronie Wyspy, gdy tymczasem Agnes…
– Nie ogłuszyłaś go – uświadomiłam
sobie z bólem i furią. – Udawał, że leży bez życia. Dlatego nie pozwoliłaś mi
go dobić.
Skinęła
sztywno głową.
– Specjalnie zaszkodziłaś
trojaczkom! Wepchnęłaś Lucy do Rzeki!
Zerwała
się na równe nogi i spojrzała na mnie z twarzą bladą jak maska oprawcy.
– Nie – zaprzeczyła twardo. – Nigdy,
powtarzam, nigdy nie zrobiłabym krzywdy żadnej z was. Chciałam, żebyśmy dotarły
na drugi brzeg, a tam mogłabym wypuścić was i odejść. Powiedziałabym mu, że
rozszarpał was niedźwiedź albo wilki, albo że utonęłyście. Przysięgam na
wszystko, że nawet nie przeszło mi przez myśl, by was zabić!
– Kłamiesz!
Wymierzyłam
siostrze siarczysty policzek.
– Trojaczki chorowały same z siebie,
dbałam o nie jak mogłam – powiedziała smutna, lecz niezrażona moją burzliwą
reakcją. – Nie miałam wystarczająco dużo leczniczych ziół i pożywienia, żeby
utrzymać je przy życiu. Ofelio, zrozum. Nie proszę o wybaczenie. Proszę, byś
pojęła, dlaczego robię to, co robię.
– Śmierć ich wszystkich była ci na
rękę! – sarknęłam. – Przynajmniej nie musiałaś się wysilać!
– Nie mów tak, błagam – jęknęła. –
To nieprawda, ja nigdy… już powiedziałam… to wszystko był wypadek… Teraz tylko
chciałam się pożegnać. Nie mogłam odejść bez pożegnania.
– Widziałaś, jak skręcił kark Debbie
Crow, jak zmiażdżył głowę Maleństwa i nadal chcesz zostać jego dziwką?! Przecież
wiesz, że przyjęłybyśmy cię do swoich domów! Nie zostawiłybyśmy cię! Powiedz po
prostu, że bałaś się skończyć w przytułku, gdzie mogłyśmy wszystkie wylądować!
Wolałaś wybrać wygodne życie! Pomyślałaś: zawsze to ja się dla nich
poświęcałam, więc niech teraz mi się odpłacą. Nie mogę uwierzyć! Ufałyśmy ci!
Wszystkie wierzyłyśmy ci jak matce, ty… ty… NIENAWIDZĘ CIĘ!
Rzuciłam
się na nią, próbując rozdrapać twarz i oczy, byłam jednak zbyt chuda, słaba i
wątła. Zamknęła moje nadgarstki w żelaznym uścisku spracowanych dłoni, wciąż
patrząc smutnym wzrokiem zbitego psa.
Wyrwałam
się. Odbiegłam kawałek, na przemian krzycząc jak opętana, że ją zamorduję, i
wybuchając histerycznym śmiechem. Las słuchał, Rzeka słuchała. A ja szalałam ze
złości, gotowa w każdej chwili zabić Agnes gołymi rękami. Wiedziałam jednak, że
nie jestem dość silna. Przeklinałam własną słabość, pragnęłam zniszczyć cały
ten świat, chciałam zniknąć, opuszczona, samotna, zdradzona…
– Przepraszam, Ofelio. Kocham cię –
usłyszałam szept przy uchu.
Poczułam
silne uderzenie w tył głowy, a potem zapadła ciemność.